Flesh Eating Mothers (1988)
Niewielkie, gustownie urządzone domki, spokojne ulice, mili sąsiedzi i słyszalna z oddali muzyczka z furgonetki rozwożącej lody - całkowite przeciwieństwo niebezpiecznych, zepsutych metropolii. Cóż... Przynajmniej taka była opinia publiczna na temat amerykańskich peryferii w latach 80. i 90. Po części to ogólne przekonanie było prawdziwe - już sama przestępczość w dużych miastach skutecznie skłaniała ludność do migracji w mniej burzliwe strony - ale z poziomem szczęścia na przedmieściach oczywiście nie było już tak kolorowo. Jeśli wierzyć wydarzeniom pokazanym we Flesh Eating Mothers, zdrady małżeńskie, alkoholizm i przemoc rodzinna kwitły, zupełnie jak w każdym innym miejscu, a ich najczęstszymi ofiarami padały troskliwe i kochające panie domu, których wytrzymałość psychiczna miała jednak swoje granice...
Flesh Eating Mothers jest pierwszym dziełem wyreżyserowanym przez Jamesa Avilesa Martina (autora scenariusza m.in. I Was a Teenage Zombie) i choć nie jest to ambitnie zrealizowany debiut, nie można mu odmówić barwnej krytyki wyidealizowanego wyobrażenia o peryferiach, dominującego w dwóch ostatnich dekadach XX wieku. Film pokazuje typowy obrazek życia na obrzeżach miasta - żony zajmują się domem, mężowie mają dobre posady, a egzystencja nieletnich pociech kręci się wokół szkoły - lecz bardzo szybko zostaje nam udowodnione, że ta oparta na tradycyjnych wartościach sielanka to zwykła bujda. Panowie są zawsze chętni do skoku w bok, a panie duszą się w rzeczywistości, gdzie muszą zmagać się z niewiernymi, marudnymi małżonkami (jeśli tylko nie są po rozwodzie) oraz niewdzięcznymi, nieposłusznymi latoroślami... Tę jakże ciężką do zniesienia codzienność, pozbawioną jakiejkolwiek nadziei na lepsze jutro, przerywa epidemia nieznanego wirusa, który uaktywnia się wyłącznie u matek, powodując ich przemianę w żądne świeżego mięsa kanibalki.
Nagłe przeobrażenie się rodzicielek w brutalne bestie zapewne ma być metaforą nie tylko załamania, spowodowanego ogromem przeciwności, jakich kobiety doświadczyły, lecz także kary dla całego społeczeństwa za ignorowanie pewnych zasad moralnych... Idea wyjściowa scenariusza była więc wartościowa, ale forma, w jaką Martin zdecydował się ją ubrać, nie sprawdza się zbyt dobrze. Pomijając elementy, które w horrorze niższej klasy są raczej oczywistością, jak kiepska praca kamery, mierna gra aktorska, płytkie postaci czy dziurawa logika, Flesh Eating Mothers ma parę innych, dość znaczących przewinień. Poza trzema utworami Sherri Lamar (Suburbia, Eat Raw Meat i Monsters), idealnie pasującymi do fabuły ze względu na tekst, muzyka niestety drażni - głupawe melodyjki, pewnie mające podkreślić komiczny ton całości, rozbrzmiewają przez cały film, podczas niemalże każdej sceny... Dużo mniej rażący, acz równie nieudany, jest mało oryginalny humor, który w większości przypadków sprowadza się do absurdalnych scenek okraszonych niezbyt zabawnymi kwestiami (np. córka przedstawia chłopaka matce - właśnie zatapiającej zęby w ramieniu wrzeszczącej ofiary - i, zobaczywszy u swojego lubego przerażenie, krzyczy z wyrzutem: mamo, jak mogłaś?!).
Na szczęście scenom gore, czyli najważniejszemu aspektowi prawie każdego ekstremalnie niskobudżetowego horroru, nie można zarzucić wiele. Jak na tematykę kanibalizmu przystało, nie brakuje odgryzionych kończyn, sztucznej krwi oraz wylewających się z rozczłonkowanych ciał wnętrzności, a przemiana tytułowych matek nie ogranicza się tylko do żywieniowych zwyczajów, lecz obejmuje także ich fizyczność - kobietom przybywa sił, zniekształcają im się twarze, zęby zamieniają się w ostre kły... Charakteryzacja nie jest wyjątkowo realistyczna, tak samo jak większość rekwizytów i efektów praktycznych, jednak pomimo kiczu, czasami sięgającego zenitu, wszystko prezentuje się bardzo efektownie, co już samo w sobie ratuje produkcję przed porażką.
Na szczęście scenom gore, czyli najważniejszemu aspektowi prawie każdego ekstremalnie niskobudżetowego horroru, nie można zarzucić wiele. Jak na tematykę kanibalizmu przystało, nie brakuje odgryzionych kończyn, sztucznej krwi oraz wylewających się z rozczłonkowanych ciał wnętrzności, a przemiana tytułowych matek nie ogranicza się tylko do żywieniowych zwyczajów, lecz obejmuje także ich fizyczność - kobietom przybywa sił, zniekształcają im się twarze, zęby zamieniają się w ostre kły... Charakteryzacja nie jest wyjątkowo realistyczna, tak samo jak większość rekwizytów i efektów praktycznych, jednak pomimo kiczu, czasami sięgającego zenitu, wszystko prezentuje się bardzo efektownie, co już samo w sobie ratuje produkcję przed porażką.
We Flesh Eating Mothers Martin wykazał się niepotrzebną nadgorliwością jeśli chodzi o komediowość fabuły, a strona audiowizualna filmu w dużej mierze jest "materią surową", ale widz wciąż może cieszyć się ciekawym przesłaniem oraz sporą ilością groteskowych, makabrycznych scenek - jak na horror klasy B/C, wcale nie są to małe zalety. Mimo iż nie zawsze da się przymknąć oko na realizacyjne wpadki, jeśli tylko jesteście fanami gatunku, seans niniejszej pozycji powinien dostarczyć Wam półtorej godziny godnej, niezobowiązującej rozrywki.
Ocena: 6/10
***
Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.
Komentarze
Prześlij komentarz