Klub samobójców (自殺サークル; Jisatsu Sākuru; Suicide Club; Suicide Circle) (2001)

  Japonię zalewa fala samobójstw. Policja podejrzewa, że ktoś może podjudzać ludność do odbierania sobie życia.

  Już sam tytuł Klubu samobójców - najbardziej znanego tworu Siona Sono - poniekąd zdradza, o czym traktuje fabuła, do seansu zasiadamy więc z konkretnymi oczekiwaniami, których na szczęście film nie zawodzi. Niniejsza produkcja jest soczystym obrazem gore, zapieczonym pod kołderką przerysowanej groteski i okraszonym odrobiną czarnego humoru... Przede wszystkim jednak mamy tutaj do czynienia z mocnym kinem psychologicznym o treści na tyle poruszającej, że przyćmiewa ona zarówno lekko kiczowatą stylistykę, jak i dość luźną logikę fabularną.

  Charakter filmu da się wyczuć już podczas kilku wstępnych minut. Kiedy pojawiają się napisy początkowe, słychać posępną, depresyjną muzykę, lecz już chwilę później, podczas pierwszego zaskakującego, krwawego ciosu, którego lepiej w recenzji nie zdradzać, rozbrzmiewają zgoła inne tony - żwawe i beztroskie, odcinające się od makabry, jaka właśnie odbywa się na ekranie. Klub samobójców jest dziełem dwoistym od początku do końca, a przeciwstawność jest jego głównym środkiem przekazu. Sono pokazuje nam Japonię podzieloną na dwie całkowicie odmienne sfery: popkulturę, między innymi zasypującą masy radosnymi utworami młodocianych piosenkarek o piszczących głosikach i niewinnych buziach, oraz szarą rzeczywistość, której daleko jest do promowanego w mediach wizerunku "kawaii" (pl. "uroczy", "słodki").


  Seansowi towarzyszy wiele emocji, ale reżyser dokonał wszelkich starań, by przeważała jedna - smutek. W Klubie samobójców człowiek został przedstawiony jako istota obojętna, niepotrafiąca nawiązać prawdziwego, głębokiego kontaktu z najbliższymi osobami... Ba, nawet z samym sobą. Scena w metrze, złożona ze zbliżonych ujęć apatycznych, zmęczonych twarzy pasażerów, mimo iż krótka i niewnosząca żadnej konkretnej treści do fabuły, poniekąd jest najlepszym kondensatorem uczuć, jakie wywołuje w nas całokształt obrazu. Ukazany w filmie efekt Wertera - następstwo nagłośnienia w mediach wyjątkowo szokującego samobójstwa grupowego - jest niczym innym jak tylko skutkiem masowego marazmu egzystencjalnego, bo czymże różni się życie od śmierci, jeśli nie odczuwamy żadnych więzi z otaczającym nas światem?

  Sceny makabry, w przeciwieństwie do sensu, jaki ze sobą niosą, nawet nie ocierają się o realizm - sztuczna krew tryska gdzie popadnie w dużych ilościach, a sposoby rozstawania się ze swoim marnym żywotem poszczególnych postaci są tak absurdalne, że zakrawają na komizm (np. pewnej kobiecie zamyślony półuśmieszek nie schodzi z ust, gdy po kawałeczku odcina sobie palce nożem kuchennym)... Dzięki temu jednak brutalne momenty spełniają swoją rolę jak należy, czyli zaskakują i czasami nawet wprawiają widza w małe osłupienie nieprzewidywalną, komiksową groteską, pozornie odbiegając od przygnębiającej specyfiki przesłania filmu, lecz w rzeczywistości jedynie ją wzmacniając poprzez silny kontrast. Sprawy mają się trochę gorzej jeśli chodzi o niektóre fabularne rozwiązania (w tym zakończenie), które bywają naprawdę grubymi nićmi szyte - chociażby wręcz śmieszna łatwość, z jaką kolejni bohaterowie decydują się skończyć ze sobą. Dziury w logice scenariusza, acz nie wpływają znacząco na odbiór jego idei przewodniej, są najpoważniejszym niedopatrzeniem ze strony Sono.



  Twórcy Klubu samobójców spróbowali nadrobić swój niedopracowany warsztat ambicją, co przyniosło jak najbardziej zadowalające efekty. Seans wciąga widza, wzbudza cały wachlarz emocji, zmusza do myślenia nie będąc przy tym przesadnie wymagającym umysłowo oraz dostarcza fanom gatunku gore kilka całkiem ciekawie wykonanych, obrzydliwych scenek... Dla takich zalet zdecydowanie warto przymknąć oko na wszelkie realizacyjne potknięcia reżysera.

Ocena: 7/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również a filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

Najczęściej czytane posty