Body Melt (1993)

  Za polecenie filmu dziękuję Jakubowi Pelczarowi z blogu Na trzeźwo nie warto.

  Philip Brophy jest twórcą, któremu nigdy nie udało się rozwinąć skrzydeł. W ciągu swojej krótkiej kariery reżysersko-scenariopisarskiej Australijczyk uraczył publikę tylko dwoma filmami krótkometrażowymi (No Dance i Salt, Saliva, Sperm and Sweat) oraz jednym pełnometrażowym - Body Melt. Każdego zagorzałego wielbiciela sugestywnego gatunku, jakim jest body horror, do niniejszej pozycji na pewno przyciągnie zawarta w tytule obietnica obrzydliwego widoku roztapiających się ciał, zaznaczę więc na wstępie - rzeczywiście jest na co popatrzeć. Jeśli jednak szukacie czegoś ambitniejszego niż fantazyjne gore czy humorystyczna groteska, w dziele Brophy'ego najprawdopodobniej tego nie znajdziecie.

  Właściciele ośrodka wczasów zdrowotnych Vimuville w tajemnicy testują na mieszkańcach małego miasteczka "witaminy" i inne suplementy diety, wywołujące niepożądane efekty uboczne.


  W Body Melt nie brakuje zaskakująco dobrze zrealizowanych efektów specjalnych oraz odpowiednio wyważonego czarnego humoru, ale jeśli chodzi o fabułę, gra ona w tym wszystkim drugorzędną rolę. Po macoszemu została potraktowana nawet tak kluczowa kwestia, jak dokładne wyjaśnienie celu badań przeprowadzanych przez założycieli Vimuville, albo powody, dla których nielegalna działalność, prowadzona dość jawnie, nie zostaje natychmiast odkryta... Cała ta historia, pełna wynikających z niedbałości twórców niedopowiedzeń, może trochę męczyć, zwłaszcza podczas dłuższych przestojów pomiędzy wymyślnymi scenkami makabry - brak zarówno akcji, jak i treści jest niemałym defektem. Dla Brophy'ego jednak precyzyjny scenariusz najwyraźniej nie był sprawą priorytetową, gdyż skupił on wszystkie swoje siły na wizualnej prezentacji głównego wątku, czyli zgubnego wpływu eksperymentalnych specyfików na organizm regularnie przyjmujących je "królików doświadczalnych".

  Efekty praktyczne i charakteryzacja w Body Melt zdecydowanie są gwoździem programu - to, że w filmie będzie się działo, zostaje nam dobitnie uświadomione już w trakcie pierwszych minut seansu, kiedy pewien nieszczęśnik na naszych oczach przechodzi przez początkowy etap topnienia. Chociaż pełnometrażowy debiut Brophy'ego wyraźnie czerpie ze stylistyki Martwicy mózgu, reżyser postawił na bardziej stonowaną formę niż Peter Jackson, oszczędniej epatując prawdziwie krwawą jatką i w zamian dodając odrobinę specyficznych, groteskowych motywów à la Teksańska masakra piłą mechaniczną 2 Tobe'a Hoopera (np. przerysowana do bólu, mordercza rodzinka wieśniaków). Pełnoprawnego gore nie ma tutaj zbyt wiele - posoka nie tryska skąd tylko się da, a wnętrzności nie fruwają w powietrzu - lecz to, co jest, prezentuje się naprawdę solidnie. Na wpół roztopione, zaglucone twarze robią odstręczające wrażenie, eksplozje różnych części ciała, acz w większości ukazane niebezpośrednio, oddziałują na wyobraźnię, a śmierci, jakie możemy zobaczyć na ekranie, cieszą pomysłowością oraz rozkosznie spaczonym humorem.



  Body Melt nie jest dziełem perfekcyjnym, jako iż gatunek gore oferuje dużo oryginalniejsze, bardziej brutalne i dopracowane fabularnie pozycje, jednak jego seans jest prostą drogą bez większych wybojów - przejazd nie dostarcza wyjątkowo intensywnych emocji, ale za to pozwala cieszyć się widokiem. Film Brophy'ego niewątpliwie jest małą, skromną i uroczą perełką wśród horrorów klasy B ostatniej dekady XX wieku.

Ocena: 6,5/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

Najczęściej czytane posty