Contracted: Phase II (2015)

  Contracted Erica Englanda w większości zdobyło pozytywne opinie krytyków, mimo wątpliwego etycznie hasła promocyjnego, określającego gwałt na głównej bohaterce jako "one night stand", czyli "jednonocną przygodę". To, że twórcy filmów grozy w swoich dziełach często są bezwzględni wobec żeńskich postaci, wiadomo nie od dziś - w historii horroru to głównie niewiasty padały ofiarami wampirów, demonów, slasherowych morderców itd. Mało tego - nie dość, że wszelkie zło chętniej obiera płęć piękną za cel swoich poczynań, to jeszcze wykazuje się wobec niej nieporównanie większym okrucieństwem. Horrory cielesne również nie są pod tym względem wyjątkiem. Poza Contracted warto sobie przypomnieć chociażby podobne fabularnie Thanatomorphose i Starry Eyes... We wszystkich tych obrazach cierpienie głównych bohaterek jest nierozerwalnie związane z faktem posiadania przez nie pochwy. Jednak w przypadku Contracted: Phase II już po pierwszych zapowiedziach wiadomo było, że tym razem może być inaczej. Film pokazuje postęp dziwnej choroby u Rileya, mężczyzny, który w pierwszej części popełnił błąd oddania się pokusie pobaraszkowania z zarażoną Samanthą.

  Perspektywa zobaczenia Contracted: Phase II była dla mnie niezwykle kusząca, nie tylko dlatego, że jest to body horror, w którym głównym cierpiącym jest mężczyzna, lecz także ze względu na bardzo dobrze zrealizowaną pierwszą odsłonę. Contracted niewątpliwie jest ciekawym filmem, poruszającym wielorakie tematy, począwszy na niebezpieczeństwach współżycia bez zabezpieczenia, poprzez niepewną orientację seksualną, a skończywszy na wyaneliowaniu emocjonalnym i społecznym. Niestety, twórcy Phase II (reżyseria - Josh Forbes; scenariusz - Craig Walendziak) odeszli od kierunku, jaki obrał England, po to, by pogrążyć swoje dzieło w otchłani pospolitego, wciąż powielanego w nurcie zombie deseniu rozprzestrzeniającego się w błyskawicznym tempie wirusa. Fabuła rozpoczyna się dokładnie w momencie, gdzie zakończyło się Contracted, czyli od przebudzenia się Samanthy (Najarra Townsend) jako żywy trup. Pojedyńcze zwłoki oczywiście nie stanowią problemu, dziewczyna więc zostaje niemalże natychmiast zastrzelona, a w centrum akcji postawiony zostaje Riley (Matt Mercer), który właśnie oddaje krew do badań na choroby weneryczne. Cóż, nie ma co mu się dziwić, że boi się o swoje zdrowie... Samantha w końcu skończyła nieciekawie. Chociaż mężczyzna czeka na wyniki z trwożną niepewnością, my jako widzowie wiemy, że nie może być z nim wszystko w porządku...


  W porównaniu do Samanthy, Riley przechodzi przemianę w zombie dość łagodnie, po raz kolejny potwierdzając regułę, że w horrorach kobiety cierpią bardziej. Mężczyzna pomału zaczyna czuć się źle, ma silne bóle głowy, a w uszach słyszy dziwne dźwięki. Potem pojawiają się krwiste wymioty oraz mocz... Wszystko bardzo drastyczne, jednak motyw dramatu jednostki został całkowicie zaniedbany na rzecz rozwinięcia wątku epidemii. Riley przypadkowo zaraża kilka osób ze swojego otoczenia, które metamorfozę przechodzą niesamowicie szybko. Media trąbią o niebezpieczeństwie, chorzy są poddawani kwarantannie, ale nic nie pomaga - śmiertelność wynosi okrągłe 100%. Aczkolwiek w filmie jest parę naprawdę soczystych, wyśmienicie zrealizowanych scenek gore, i tym razem zostały one zarezerwowane postaciom żeńskim - np. wyjmowanie z oczodołu zaszłego okropnym bielmem oka przez sympatię Ryleya, Harper (Anna Lore). Bieganina, szukanie źródła problemu, panika protagonistów... Osobista tragedia głównego bohatera gdzieś się w tym wszystkim zatraca, sprawiając, że widz nie ma punktu zawieszenia, nikogo, z kim mógłby się identyfikować podczas seansu i tym samym dać się porwać grozie, jaka powinna towarzyszyć motywowi degradacji organizmu w horrorze cielesnym. Charakterystyka postaci Rileya również jest marna - niewiele wiemy o życiu i usposobieniu tego młodego człowieka - co jeszcze bardziej oddala nas od niego emocjonalnie. On tylko raz przespał się z Samanthą, zatem poza naciąganą interpretacją, że choroba jest dla niego karą za dopuszczenie się jednorazowego seksu bez prezerwatywy, fabuła nie oferuje nam nic, na czym można by na dłużej zatrzymać myśli.

  Pod względem technicznym obrazowi nie można nic zarzucić. Zdjęcia zostały wykonane profesjonalnie, muzyka pasuje do klimatu, a gra aktorska stoi na jak najbardziej odpowiednim poziomie. Czy jednak kunszt zawodowy twórców jest w stanie wynagrodzić nam brak jakiejkolwiek głębszej treści? Raczej nie... Zwłaszcza, że popełniono również błąd zaburzenia logiki przyjętej przez Englanda w Contracted. W Phase II w końcu widzimy twarz tajemniczego BJa (Morgan Peter Brown), który rozmyślnie zaraził Samanthę gwałcąc ją, okazuje się jednak, że "zombiarstwo" można złapać nie tylko poprzez stosunek płciowy, lecz także kontakt z krwią, zmykły pocałunek, a nawet napicie się z tej samej szklanki co osoba zakażona. Skoro zarazić się jest tak łatwo, po co BJ zadał sobie trud otumanienia dziewczyny narkotykiem i wykorzystania jej seksualnie, niepotrzebnie wystawiając się przy tym na widok świadków, skoro wystarczyła odrobina śliny? Usunięcie wątku choroby wenerycznej jeszcze bardziej umniejsza walory filmu, jako że dobija już i tak wątły morał, że niezobowiązujący seks nie popłaca. W tej sytuacji pozostaje nam skupić się na krwawych scenkach, doceniając zdolności speców od charakteryzacji, którzy dostarczyli nam naprawdę realistyczne, obrzydliwe show. Prym wiodą wspomniane już wyciąganie oka oraz wycinanie nożem spod skóry wielkich, tłuściutkich larw - takie widoczki naprawdę mogą się przyśnić.



  Contracted: Phase II trudno jest określić inaczej niż jako zwykły średniak. W porównaniu do dzieła Englanda nastąpił duży spadek jakości pod względem treści obrazu, brak jest też widocznej próby ze strony reżysera, aby choć trochę zyskać na oryginalności... Nawet możliwość porządnego zerwania z typową dla amerykańskich horrorów, seksistowską tendencją skupiania większości cierpienia na kobietach nie została wykorzystana, a szkoda, bo mógł to być jeden z bardziej interesujących wątków filmu. Niecałe 80 minut seansu upływa we względnie przyjemnej atmosferze, głównie dzięki poprawnej realizacji warsztatowej - dużą rolę oczywiście odegrało bardzo dobre gore. Obraz nawet wciąga, jednak nie należy on do pozycji, które zapamiętuje się na dłużej - nie ma tutaj niczego, co mogłoby wywołać ponadprzeciętne zainteresowanie obytego w gatunku widza.

Ocena: 5/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

  1. O wow nawet nie wiedziałam, że nagrali drugą część... Dziękuję ślicznie za informację! Pomimo, że uważasz iż to średniak obejrzę, żeby na własnej skórze się przekonać, ale najpierw muszę poczekać na polską wersję językową - czyli pewnie długo sobie poczekam:/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tobie może spodoba się bardziej, zwłaszcze że chyba jedynkę też doceniasz bardziej niż ja :) Amerykańska premiera była 4 września, więc na pewno trochę minie, zanim polscy dystrybutorzy się obudzą :(

      Usuń

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane posty