Coś za mną chodzi (It Follows) (2014)

  Nastoletnia Jay od niedawna spotyka się z Hugh, z którym decyduje się "pójść na całość". Po wszystkim chłopak oznajmia dziewczynie, że odbywając z nią stosunek przekazał jej "coś" - klątwę, której można pozbyć się tylko "podając ją dalej" kolejnej osobie poprzez seks. Jay na początku nie rozumie bełkotu Hugh, ale szybko przekonuje się, że znalezienie nowego chętnego do cielesnych igraszek jest najmądrzejszą rzeczą, jaką może zrobić...

  Robert David Mitchell, po nakręceniu komediodramatu Legendarne amerykańskie pidżama party w 2010, postanowił spróbować swoich sił w całkowicie odmiennym gatunku - horrorze - z czego zrodziło się głośne w kręgach fakatyków kina grozy dzieło - Coś za mną chodzi. Po premierze zarówno wśród krytyków, jak i widzów achom i ochom nie było końca, jednak czy film rzeczywiście zasłużył sobie na wszystkie te zachwyty? Moim skromnym zdaniem - jak najbardziej, chociaż grupa docelowa obrazu nie jest szeroka. Odbiorców starszej daty, pamiętających czasy szaleństwa na punkcie Jasona Voorheesa tudzież Freddy'ego Kruegera, oraz tych, którzy przedkładają klimat nad konkretne bodźce wzrokowe, obraz Mitchella oczaruje na pewno, lecz reszta publiki, niestety, może się na nim lekko zawieść.


  Przedsmak ogólnego klimatu filmu dostajemy już we wstępie - amerykańskie przedmieścia, przytulne domki, prawdopodobnie zamieszkane przez miłych, uczciwych obywateli, i... Uciekająca przed czymś, przerażona dziewczyna. Większość ujęć została zrobiona obiektywem szerokątnym, dzięki czemu postać wydaje się być jedynie małym, nic nieznaczącym elementem na niezwykle ekspansywnej przestrzeni, która potęguje poczucie otaczającego nas zewsząd, nieuchronnego zagrożenia. Do tego dochodzi wyśmienita, niepokojąca muzyka (dzieło Richarda Vreelanda, znanego pod pseudonimem artystycznym "Disasterpeace"), sprawiająca, że nawet niewinne scenki wywołują u widza nieodpartą chęć poobgryzania sobie wszystkich paznokci aż do mięsa. Stylizacja obrazu na lata 70./80. również rzuca się w oczy już podczas pierwszych kilku minut seansu - reżyser zresztą nie kryje, że twórczość George'a A. Romero i Johna Carpentera (na myśl przychodzi zwłaszcza kultowe Halloween) była dla niego dużą inspiracją. Bum, pojawia się pierwsza ofiara! Rozpoczyna się właściwa część fabuły i chociaż nadal nie wiemy, o co chodzi, mamy gotowy zarys specyficznego tonu, którego film trzyma się do samego końca.

  Fabuła Coś za mną chodzi jest zgoła oryginalna - aczkolwiek stylistycznie obraz kojarzy się głównie ze slasherami ubiegłego wieku, gatunkowo jest to zupełnie inna para kaloszy. Klątwa przenoszona drogą płciową jest świeżym motywem i trzeba przyznać, że skutecznie podsyca ciekawość przed seansem. Dużą zaletą filmu jest spora dawka tajemniczości - na wiele pytań (np. czym dokładnie jest tytułowe "coś"?) nie dostajemy jednoznacznej odpowiedzi, co pozostawia ogromne pole do różnorakich, fantazyjnych interpretacji. Najoczywistsza dotyczy analogii pomiędzy "czymś" a chorobami wenerycznymi - na takie wyjaśnienie w dziecinnie wręcz bezpośredni sposób wskazuje jedna z końcowych scen, gdzie widzimy krew nietypowego antagonisty rozprzestrzeniającą się w wodzie w basenie... Bardziej eksplicytnie wirusa HIV przedstawić się nie dało, jednak jest to jedynie czubek góry lodowej, która pod powierzchnią głębokiego morza innych możliwości okazuje się mieć kolosalne rozmiary.



  Protagoniści dzieła Mitchella, z główną bohaterką na czele, sprawiają wrażenie zbytnio płytkich, mdłych, wręcz niezdrowo apatycznych. Jay (Maika Monroe) raczej nie wzbudzi naszej dozgonnej sympatii - dziewczyna jest najzwyczajniej w świecie przeciętna, nie może się poszczycić ani wyjątkowo silnym charakterem, ani charakterystycznym wyglądem. Jakby tego było mało, jej emocjonalne odrętwienie zniechęciłoby do życia nawet największego optymistę... Wszystko to jednak zaskakująco dobrze wkomponowuje się w nastrój obrazu, za pomocą którego reżyser rozmyślnie podkreślił miałkość młodych istnień, z naciskiem na ich intymną sferę. Chociaż Jay z chęcią chadza na randki, spotkania te są po prostu nudne, czego nawet seks nie jest w stanie naprawić. Łatwość, z jaką postaci decydują się na niezobowiązujące współżycie, skłania do przemyśleń co do wartości przyświecających młodszym pokoleniom. Stosunek płciowy został ukazany jako czysto fizyczna, mechaniczna czynność, która mało ma wspólnego z jakąkolwiek czułością, że o romantycznej idei "miłości" nie wspominając. Aczkolwiek można polemizować, że Paul, jeden z dobrych przyjaciół Jay, prawdopodobnie jest w niej zakochany, nie ma niepodważalnych wskazówek, które by jednoznacznie to uczucie potwierdzały. Afekty bohaterów zdają się być ograniczone do cielesnego pożądania, powierzchownego, pustego, niewiążącego ich z partnerem na dłużej...

  Faktor strachu w Coś za mną chodzi nie ma namacalnej formy, mimo to niewątpliwie jest i oddziałowuje na widza niesamowicie. Nie wiadomo, czym jest "coś" - widzimy tylko, że przybiera wiele postaci, prawdopodobnie ludzi, z którymi spotkało się w przeszłości. Czasami objawia się jako staruszka w szpitalnym fartuchu, czasami jako ofiara pobicia, a kiedy indziej jako przyjaciółka... Trudno stwierdzić, kto jest człowiekiem, a kto zjawą. Pewne jest tylko jedno - jeśli ktoś spacerowym krokiem zmierza w Twoim kierunku, lepiej uciekać. Charakteryzacja wielotwarzowego "czegoś" nie jest wymyślna, a w niektórych przypadkach nawet nie istnieje. Mitchell pod tym względem postawił na daleko idący minimalizm, co okazało się być dobrym wyborem - spuchnięta, zakrwawiona i robiąca pod siebie kobieta, niestrudzenie krocząca w stronę Jay, jest dużo bardziej groteskowa od często spotykanych we współczesnym kinie grozy, wyglądających na bohaterów kreskówki stworów stworzonych za pomocą techniki CGI. Reżyser trochę sobie pofolgował z efektami specjalnymi w końcowej sekwencji na basenie, w której dostajemy nieco konkretnej akcji i widzimy latające w powietrzu przedmioty. Sceny te z pewnością miały stanowić kulminację filmu, "perełkę" rozładowującą całe nagromadzone wcześniej napięcie... Jednak de facto jest to jedyny moment, kiedy cały zbudowany misternie klimat ulatuje niczym powietrze z dziurawego balonu i bezpowrotnie gdzieś umyka. Mitchell nadał w końcu "czemuś" określonego kształtu, postawił bohaterów twarzą w twarz z zagrożeniem, lecz przy okazji nastawił nas na jeszcze więcej akcji, której już nie dane nam jest dostać...


  Coś za mną chodzi niewątpliwie zostało nakręcone z myślą o konkretnej grupie odbiorców, rozmiłowanej w amerykańskich horrorach lat 70. i 80., a zwłaszcza w klasycznym kinie slash à la Halloween - niezbyt krwawym, nadrabiającym skromne efekty specjalne nieziemskim klimatem... Film Mitchella właśnie taki jest. Świetna muzyka, doskonałe zdjęcia, interesująca, oryginalna fabuła i dużo, dużo pola do interpretacji - żyć, nie umierać! Seans odradzałabym tylko tym, którzy preferują wylatujące znienacka maszkary oraz powodowane przez nie, bezwarunkowe podskoki w fotelu. Obraz powinien trafić do większości widzów czułych na nieskalaną zbędnym efekciarstwem, czystą atmosferę grozy - pod tym względem można bezpiecznie nazwać Coś za mną chodzi jednym z najlepszych horrorów XXI wieku.

Ocena: 8/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

  1. Długo się zastanawiałem czy sięgnąć po ten film. Słyszałem i czytałem różne opinie. Po twojej recenzji jestem pewien, że jak najszybciej muszę go obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane posty