Let Us Prey (2014)

  Młoda policjantka - Rachel Heggie - rozpoczyna pracę na małym posterunku w odosobnionym irlandzkim miasteczku. W drodze na dyżur kobieta staje się świadkiem, jak miejscowy nastolatek potrąca samochodem brodatego mężczyznę, który jednak znika bez śladu. Mimo iż sprawca wypadku podaje w wątpliwość istnienie poszkodowanego, Rachel i tak zaprowadza chłopaka na komisariat. Wkrótce trafia tam też potrącony jegomość, odnaleziony przez patrolującą parę policjantów. Sprawy przyjmują naprawdę złowieszczy obrót, kiedy wszyscy obecni na posterunku (zarówno pracownicy, jak i zamknięci w celach więźniowie) zaczynają mieć gwałtowne wizje swoich przewinień z przeszłości...

  Mroczne, zimne nadmorskie krajobrazy, wzlatujące nad miasto kruki oraz czarna postać, pewnym krokiem zmierzająca w niewiadomym kierunku... Właśnie to pokazują nam pierwsze sceny Let Us Prey, pełnometrażowego debiutu reżyserskiego Briana O'Malleya. Ta brytyjsko-irlandzka produkcja została nakręcona głównie w Galway (Irlandia), jednak nie dane nam jest podziwiać zbyt wielu widoków tej, z pewnością malowniczej, przybrzeżnej miejscowości, gdyż większość akcji rozgrywa się na małym posterunku policji. Atmosfera filmu, pod względem poczucia odosobnienia od świata oraz klaustrofobicznego zaszczucia, przywodzi na myśl kultowe dzieło lat 90. - Wstrząsy - ale tutaj to nie ogromne, ryjące podziemne tunele stwory przynoszą zgubę bohaterom, tylko ich własne brudne sekreciki, skrywane głęboko w uśpionych sumieniach.


  Rachel zmaga się z demonami przeszłości - jako dziecko była przetrzymywana i regularnie gwałcona przez pedofila. Może to po części dlatego zdecydowała się na pracę w policji - żeby łapać podobnych bydlaków. Jednak nawet otoczona przez osoby, które teoretycznie powinny strzec prawa i porządku, nie znajduje ulgi w świadomości, że za swoje niecne uczynki każdy dostaje zasłużoną karę. Mieszkańcy małego, zapyziałego miasteczka na irlandzkim wybrzeżu okazują się mieć niemało za uszami... Nie jest im w smak, że nagle zostają zmuszeni do przeżywania po raz kolejny swoich grzechów w niezwykle realistycznych wizjach, wywoływanych przez nieznajomego mężczyznę zatrzymanego na komisariacie. Zbliża się północ, ale cóż to oznacza? Przekona się o tym każdy, kto ma coś na sumieniu...

  O'Malley w Let Us Prey, bazując na konwencji rodem ze Zbrodni i kary, w sugestywnym, nastrojowym stylu podjął temat wiecznie żywy w kinie grozy - zepsucie rodzaju ludzkiego oraz jego najpodlejsze instynkty. Grzesznikom wcale nie jest spieszno do refleksji nad własną moralnością, a żal objawia się w nich jedynie w obliczu strachu przed przykrymi konsekwencjami, które szybko okazują się być nieuniknione. Fabuła zdecydowanie należy do mocnych stron filmu, aczkolwiek nie jest ani wyjątkowo skomplikowana, ani odkrywcza. Oklepany schemat "zbrodnia - wytknięcie winy - zasłużona kara" nie nuży widza, a wciąga dzięki niezłej grozowej "otoczce" technicznej, składającej się z solidnej jakości zdjęć, dobrego stopniowania napięcia oraz kilku "rodzynków" pod postacią cieszących oko, dosłownych scen brutalności. Twórcom nie udało się uniknąć przewidywalności - "zła koniecznego" w przypadku scenariuszy, gdzie rządzą utarte normy gatunkowe. Z upływem czasu akcja toczy się w coraz bardziej oczywistym kierunku i nabiera groteskowego, wręcz parodyjnego tonu, który w zakończeniu osiąga szczyt absurdu graniczącego ze śmiesznością, zupełnie jak w Martwym źle Sama Raimiego.



  Cała akcja Let Us Prey rozgrywa się w przeciągu tylko jednej nocy, nietrudno jest się więc domyślić, że jest intensywnie. Wstępu do właściwej fabuły praktycznie nie ma, a im bliżej do feralnej godziny dwunastej, tym gęściej ściele się trup. Dzieło O'Malleya nie jest obrazem gore, nacisk na obrzydliwe widoczki jest zatem ograniczony do kilku ujęć, jednak te sporadyczne "perełki" (np. zbliżenie na oderwany paznokieć czy wbijanie zapałki w dłoń) powinny zadowolić głód kinowego zwyrodnialstwa większości publiki. Pozostałe strony techniczne filmu również stoją na satysfakcjonującym poziomie. O'Malley podczas tworzenia bez wątpienia aspirował do klimatu typowego dla niskobudżetowych horrorów lat 90., a o jego sukcesie pod tym względem w dużej mierze zadecydowały sprzyjające miejsce akcji - posterunek policji w zabitej dechami okolicy - oraz przewidująca osaczenie w nim bohaterów fabuła, lecz paradoksalnie to połączenie tych elementów ze specyficznym dla kina grozy XXI wieku, "półmrocznym" oświetleniem okazało się decydującym czynnikiem. Chociaż niektórzy widzowie mogą już być trochę zmęczeni dominującą w straszakach ostatniej dekady stylistyką, w przypadku Let Us Prey trzeba przyznać, że ten konkretny efekt nie stanowi ujmy dla całości.

  Do Let Us Prey bez wątpienia przyciąga też obsada. Liam Cunningham zdecydowanie jest tutaj ważną osobistością, ale to Pollyanna McIntosh jako Rachel błyszczy najjaśniej. Aktorka ze Szkocji dała nam popis swoich zdolności aktorskich już w The Woman, w którym wcieliła się w brutalną kanibalkę, jednak w filmie O'Malleya została dana jej szansa rozwinięcia skrzydeł w roli bardziej centralnej, chociaż równie wymagającej. Mała dziewczynka porwana przez pedofila przeżyła i jako osoba dorosła jest wyjątkowo wyczulona na ludzkie zwyrodnialstwo, do tępienia którego chce aktywnie się przyczyniać w mundurze stróża prawa. McIntosh wcieliła się w tę postać dość skromnie, nie bawiąc się w manieryczną, pokazującą każdą emocję z osobna grę, w zamian prezentując nam typowe dla ludzi po przejściach pozory powściągliwości oraz chłodu, niepozbawione nieuchwytnej ekspresji. Jeśli chodzi o resztę aktorów, to poradzili sobie równie świetnie, lecz na szczególne uznanie zasługuje mało doświadczony Brian Vernel (Let Us Prey jest jego filmowym debiutem) w roli Caesara, "młodego gniewnego", który najpierw potrąca samochodem mężczyznę, a potem z celi raczy nas swoimi "aresztowymi mądrościami".


  Lekka, wciągająca fabuła, dobrze wykonane zdjęcia, wyśmienita gra aktorska i odrobina niezłego gore to tylko kilka powodów, dla których warto obejrzeć Let Us Prey. Bardziej wymagającym widzom należy się jednak ostrzeżenie - nie znajdziecie tutaj nic stuprocentowo świeżego. Twórcy świadomie nawiązali do stylu lat 90., nie rezygnując przy tym całkowicie z zagrywek typowych dla filmów grozy XXI wieku, co zapewne będzie miało zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników. Choć seans nie jest nudny, bezlitosna przewidywalność fabuły sprawia, że dzieła O'Malleya nie da się zaklasyfikować jako szczególnie pamiętne - jest to "jedynie" przyjemny, nakręcony z zaskakującym poszanowaniem dla estetyki horror, który z pewnością nie jest owocem ambicji reżysera, by zrewolucjonizować gatunek.

Ocena: 7/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

  1. Widziałem wczoraj, naprawdę przyjemne kino :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakaś bomba to to nie jest, ale nawet dobrze mi się ten film oglądało - głównie przez ten klimat, o którym wspominasz. Fabuła prosta, niczym się niewyróżniająca, przypominająca nieco "Sztorm stulecia", ale o wiele mniej rozbudowana. Mimo to, jakoś znośnie się to oglądało. Bez fajerwerków, ale ujdzie;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane posty