Śmierćgazm (Deathgasm) (2015)
Heavymetalowiec Brodie po tym, gdy jego matka została zamknięta w szpitalu psychiatrycznym, zamieszkuje u wujostwa w zabitej dechami mieścinie. Aczkolwiek chłopak znajduje jednego przyjaciela - Zakka, również fana ciężkich brzmień - wciąż staje się ofiarą prześladowań rówieśników, postanawia więc poprosić o pomoc szatańskie siły, odtwarzając muzykę z nut, które przekazał mu emerytowany rockman - Rikki Daggers. Po odegraniu Czarnego Hymnu, wszystkich mieszkańców Greypoint opętują demony...
Zasiadając do Deathgasm fani sielankowych, obficie ociekających juchą i rozszarpanymi bebechami obrazów gore ubiegłego wieku mogą się rozluźnić i przygotować na półtorej godziny godziwej rozrywki, gdyż pełnometrażowy debiut reżyserski Jasona Leia Howdena jest prawdziwym hołdem dla klasyków w tymże stylu. W trakcie seansu trudno jest nie mieć skojarzeń z takimi kultowymi pozycjami jak Martwe zło czy Martwica mózgu - reżyser zresztą wcale nie ukrywa, że wielką inspiracją dla niego była zwłaszcza wczesna twórczość Petera Jacksona, z którym miał przyjemność pracować jako spec od efektów wizualnych przy wszystkich trzech częściach Hobbita. W tej nowozelandzkiej perełce zobaczymy hektolitry gęstej posoki, urwane kończyny, rozpanoszone w nie swoich ciałach, samookaleczające się diabelce i wiele innych cudeniek, za które gatunek splatter jest uwielbiany przez swoich widzów. Chociaż dzieło Howdena nie jest zbytnio odkrywcze jeśli chodzi o wymyślność czy częstotliwość krwawych scen, pasująca do charakteru filmu heavymetalowa otoczka fabuły jest tak ujmująca i świeża, że temu widowisku po prostu musi towarzyszyć wielka uciecha.
Zasiadając do Deathgasm fani sielankowych, obficie ociekających juchą i rozszarpanymi bebechami obrazów gore ubiegłego wieku mogą się rozluźnić i przygotować na półtorej godziny godziwej rozrywki, gdyż pełnometrażowy debiut reżyserski Jasona Leia Howdena jest prawdziwym hołdem dla klasyków w tymże stylu. W trakcie seansu trudno jest nie mieć skojarzeń z takimi kultowymi pozycjami jak Martwe zło czy Martwica mózgu - reżyser zresztą wcale nie ukrywa, że wielką inspiracją dla niego była zwłaszcza wczesna twórczość Petera Jacksona, z którym miał przyjemność pracować jako spec od efektów wizualnych przy wszystkich trzech częściach Hobbita. W tej nowozelandzkiej perełce zobaczymy hektolitry gęstej posoki, urwane kończyny, rozpanoszone w nie swoich ciałach, samookaleczające się diabelce i wiele innych cudeniek, za które gatunek splatter jest uwielbiany przez swoich widzów. Chociaż dzieło Howdena nie jest zbytnio odkrywcze jeśli chodzi o wymyślność czy częstotliwość krwawych scen, pasująca do charakteru filmu heavymetalowa otoczka fabuły jest tak ujmująca i świeża, że temu widowisku po prostu musi towarzyszyć wielka uciecha.
Tak samo jak Martwica mózgu Jacksona, Deathgasm ma jeden główny cel - otumanić widza ilością bezładnego gore, które istnieje samo dla siebie, bez potrzeby opierania się na zbudowanych z logiki fundamentach fabularnych. W przypadku tego specyficznego gatunku treść zawsze była, jest i będzie drugorzędna, co nie znaczy, że nie może stanowić mniej lub bardziej miłego dotatku do tego, po co naprawdę sięgamy po splattery, czyli czystej makabry. Howden w Deathgasm odwalił kawał dobrej roboty niemalże na wszystkich płaszczyznach. Miało być śmiesznie, nielogicznie i, przede wszystkim, krwisto - tak więc jest, a że mamy jeszcze do tego smakowitą, heavymetalową posypkę, bardzo odpowiednią do tonu całości (aż dziw bierze, że twórcy filmowi nie decydują się częściej na połączenie gore z ciężką muzyką), nie pozostaje nic innego, jak bić pokłony i dziękować reżyserowi za wyjątkowo zacne show. Jedynym, do czego można mieć zastrzeżenia, jest zbyt nagłe zakończenie, które zapewne jest wynikiem braku konkretnego pomysłu Howdena na lepsze zamknięcie całej tej historii z diablętami nawiedzającymi Bogu ducha winnych ludzi... Nawet to jednak nie umniejsza walorów seansu w znaczącym stopniu. Deathgasm, na modłę uwielbianych przez grozową społeczność, kultowych dzieł spod znaku latającego flaczka, oferuje nam brutalność w przebojowym, lekkim i niezwykle zabawnym stylu - czegóż chcieć więcej?
Sama szczodrość w raczeniu soczystymi scenami oczywiście nie miałaby znaczenia, gdyby nie poziom ich realizacji, który jest tutaj jak najbardziej zadowalający, mimo iż momentami wyraźnie widać, że przy efektach specjalnych raczej nie pracował mistrz świata. Antagoniści bez wątpienia zostali zainspirowani zombie-demonami z Martwego zła, jako że w zasadzie zachowują się prawie identycznie. W obrazie Sama Raimiego złe duchy budzą się ze snu przez zaklęcie, nieopatrznie odtworzone przez bohaterów ze znalezionej z piwnicy taśmy, podczas gdy w Deathgasm siłę przywoławczą ma gatunek muzyczny, który przez niejednego religijnego fanatyka na świecie rzeczywiście jest postrzegany jako "szatański"... Wujek Brodiego podziela ten pogląd, zatem niezbyt dyplomatycznie stara się odwieść siostrzeńca zarówno od słuchania, jak i tworzenia ostrych brzmień, według niego służących do oddawania czci królowi ciemności. Tym razem jednak najgorsze obawy zagorzałych przeciwników ubranych na czarno, długowłosych "satanistów" nie okazują się całkiem bezpodstawne - heavy metal sprowadza na ziemię demony. Obsmarkani, wymiotujący krwią, wydłubujący sobie oczy opętani szaleją po całym mieście i mordują wszystko, co się rusza. Chociaż efekty specjalne nie zawsze prezentują się idealnie (kilkakrotnie twórcy poszli na łatwiznę, używając średnio wyszukanego CGI), jest sporo materiału, który potrafi wywołać u widza mdłości - np. krwawe rzygowiny spływające ulicą obfitym, wartkim strumieniem.
Sama szczodrość w raczeniu soczystymi scenami oczywiście nie miałaby znaczenia, gdyby nie poziom ich realizacji, który jest tutaj jak najbardziej zadowalający, mimo iż momentami wyraźnie widać, że przy efektach specjalnych raczej nie pracował mistrz świata. Antagoniści bez wątpienia zostali zainspirowani zombie-demonami z Martwego zła, jako że w zasadzie zachowują się prawie identycznie. W obrazie Sama Raimiego złe duchy budzą się ze snu przez zaklęcie, nieopatrznie odtworzone przez bohaterów ze znalezionej z piwnicy taśmy, podczas gdy w Deathgasm siłę przywoławczą ma gatunek muzyczny, który przez niejednego religijnego fanatyka na świecie rzeczywiście jest postrzegany jako "szatański"... Wujek Brodiego podziela ten pogląd, zatem niezbyt dyplomatycznie stara się odwieść siostrzeńca zarówno od słuchania, jak i tworzenia ostrych brzmień, według niego służących do oddawania czci królowi ciemności. Tym razem jednak najgorsze obawy zagorzałych przeciwników ubranych na czarno, długowłosych "satanistów" nie okazują się całkiem bezpodstawne - heavy metal sprowadza na ziemię demony. Obsmarkani, wymiotujący krwią, wydłubujący sobie oczy opętani szaleją po całym mieście i mordują wszystko, co się rusza. Chociaż efekty specjalne nie zawsze prezentują się idealnie (kilkakrotnie twórcy poszli na łatwiznę, używając średnio wyszukanego CGI), jest sporo materiału, który potrafi wywołać u widza mdłości - np. krwawe rzygowiny spływające ulicą obfitym, wartkim strumieniem.
Poza uwielbieniem dla pozycji gore Jacksona, do nakręcenia Deathgasm Howdena skłoniła miłość do metalu, którą czuć od filmu na kilometr. Reżyser podjął tematy, które są mu bliskie, dzięki czemu dzieło jest nie tylko zabawnym, wciągającym "odmóżdzaczem" radującym publikę rozkosznymi obrzydlistwami, lecz także prawdziwym homagium dla dwóch subkultur, lekką ręką spolonych tutaj do grozowo-komedyjnej postaci. Autentyzm i pasja biją od obrazu z niesamowitą siłą, co stanowi dużą część jego niezaprzeczalnego uroku. Z pewnością niejeden metalowiec (były lub obecny) uśmiechnie się widząc, co czuje Brodie słuchając swojej ulubionej muzyki - odlot porównywalny z tym, jaki może dać granie gitarowej solówki na szczycie góry w otoczeniu wyginających się zmysłowo, piersiastych panien, których można do tego w każdej chwili pozbawić ubrań kierując na nie swoje laserowe spojrzenie. Nie trzeba jednak dzielić upodobań muzycznych z głównymi bohaterami, żeby wybornie bawić się na seansie. Jeśli tylko myśl o niebywale szpetnych demonach bez żadnych zahamowań, żwawym wymachiwaniu siekierą czy odcinaniu penisów kosiarką do trawy wydaje się Wam kusząca, Deathgasm jest filmem w sam raz dla Was.
Miło popatrzeć, jak nowozelandzkie gore powstaje jak Feniks z popiołów za sprawą zdolnego twórcy i jego debiutanckiego dzieła. Gatunek może się dumnie pochwalić kolejnym wybitnym przedstawicielem, który nie sięga do poziomu klasyki, ale naprawdę bardzo mu do niego blisko. Jedynie samo zakończenie filmu może być nie w smak wielbicielom stylistyki rodem z Martwicy mózgu, lecz ujma nie jest aż tak duża, by mogła stać się niepodważalną podstawą do zdyskredytowania obrazu. Deathgasm jest solidną, godną wyjątkowej uwagi produkcją, zdecydowanie wybijającą się na grozowej scenie XXI wieku.
Ocena: 9/10
Miło popatrzeć, jak nowozelandzkie gore powstaje jak Feniks z popiołów za sprawą zdolnego twórcy i jego debiutanckiego dzieła. Gatunek może się dumnie pochwalić kolejnym wybitnym przedstawicielem, który nie sięga do poziomu klasyki, ale naprawdę bardzo mu do niego blisko. Jedynie samo zakończenie filmu może być nie w smak wielbicielom stylistyki rodem z Martwicy mózgu, lecz ujma nie jest aż tak duża, by mogła stać się niepodważalną podstawą do zdyskredytowania obrazu. Deathgasm jest solidną, godną wyjątkowej uwagi produkcją, zdecydowanie wybijającą się na grozowej scenie XXI wieku.
Ocena: 9/10
***
Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.
To trzeba obejrzeć, jak takie dobre.
OdpowiedzUsuńKoniecznie :P
Usuń