Święto krwi (Blood Feast) (1963)

UWAGA! Poniższa recenzja może zawierać spoilery!

  Po mieście grasuje seryjny morderca młodych kobiet, który okalecza ciała swoich ofiar usuwając im różne części anatomiczne - czy to nogę, czy to język... Komunikaty radiowe ostrzegają obywatelki, aby te nie wychodziły z domu po zmroku. Dorothy Fremont, bogata mieszkanka przedmieścia, bardzo niepokoi się o swoją córkę Suzette, lecz i tak postanawia wprowadzić w życie plan wydania wielkiego przyjęcia dla dziewczyny. Dorothy udaje się do dostawcy gastronomicznego, Fuada Ramsesa, który proponuje jej urządzenie prawdziwej egipskiej uczty. Suzette pasjonuje się kulturą starożytnego egiptu, więc kochająca matka z entuzjazmem zgadza się na oryginalny pomysł. Mężczyzna nie ma jednak czystych zamiarów, gdyż jest on wyznawcą egipskiej bogini krwi Ishtar, którą chce przywrócić do życia za pomocą makabrycznego rytuału wymagającego urządzenia wielkiej, kanibalistycznej uczty oraz oddania w ofierze dziewicy...

  Herschell Gordon Lewis - reżyser i pomysłodawca scenariusza - uważany jest za ojca podgatunku splatter (gore), a jego Święto krwi jest właśnie pierwszym tego rodzaju filmem w historii kina grozy. Lewis z rozmysłem skupił swój obraz na szczegółowych przedstawieniach brutalnych mordów i mutylacji ciał przy użyciu mniej lub bardziej przekonujących rekwizytów. O tym, co jest glównym zamiarem twórców, przekonujemy się już w pierwszych paru minutach, gdzie widzimy atak zabójcy na kobietę w wannie - mężczyzna o szalonym spojrzeniu i lekko posiwiałych włosach wbija ofierze nóż w oko, usuwa nieszczęsny organ, a następnie amputuje jej nogę. Święto krwi, choć jest kultową pozycją wartą obejrzenia, nie przedstawia sobą wiele pod względem kunsztu wykonania. W scenariuszu jest więcej dziur niż w polskim prawie, praca kamery jest statyczna i nudna, a gra aktorska porównywalna do poziomu przedstawienia szkolnego w pierwszej lepszej podstawówce. Dla wielbicieli kina gore taki opis jednak z pewnością brzmi znajomo i nie będzie on zniechęcający, gdyż jakby nie było, taki już jest urok gatunku, którego głównym celem jest obrzydzanie i szokowanie widza graficznymi scenkami. Święto krwi, aczkolwiek pełne wad, jest całkowicie godne miana "tatusia" wszystkich późniejszych splatterów.


  Egipski kult krwawej bogini Ishtar (w rzeczywistości bogini krajów z rejonu Mezopotamii, w filmie zaprezentowana jako "egipska" prawdopodobnie w wyniku niedopatrzenia Lewisa) i kanibalistyczny rytuał praktykowany na jej cześć nie należą jeszcze całkowicie do przeszłości. Fuad Ramses, niepozorny dostawca gastronomiczny specjalizujący się w egzotycznych produktach, jest jednym z niewielu żyjących wyznawców, którym upływ lat i przewaga cywilizacji nad zabobonami nie zburzyły wierności ukochanej religii. Już od samego początku wiemy, że to właśnie Ramses jest odpowiedzialny za wszystkie morderstwa, gdyż robienie tajemnicy z tożsamości antagonisty pewnie nawet nie przeszło Lewisowi przez myśl, tak samo zresztą jak różne inne kinowe zagrania mogące niepotrzebnie skomplikować fabułę. Święto krwi ma tylko obrzydzać, obrzydzać i jeszcze raz obrzydzać, co było też aktywnie podkreślane przez producenta, Davida F. Friedmana, za pomocą zainicjowanej przez niego kampanii reklamowej, polegającej na rozdawaniu publiczności torebek na wymioty przed wyświetleniem filmu.

  Chociaż efektom specjalnym daleko do realizmu, to mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Lewisowi udało się osiągnąć swój szlachetny cel zdegustowania publiki. Niektóre ujęcia wyglądają tak obrzydliwie, że nie wiem, czy oglądanie Święta krwi podczas jedzenia nie byłoby poważnym błędem. Jedną z najbardziej znanych momentów jest wyrywanie gołymi rękami języka bezbronnej niewieście. Reżyser chciał, aby wyglądało to jak najbardziej prawdziwie, jako "rekwizyt" użyto zatem owczego języka, który odtwórca roli Ramsesa, Mal Arnold, podczas kręcenia tej sceny musiał uroczyście dzierżyć niczym cenne trofeum. Oczywiście sztucznej posoki również nie zabrakło i mimo tego, że w większości przypadków przypomina ona zwykły kisiel, to ochlapani nią aktorzy i groteskowe rekwizyty wyglądają zgoła "apetycznie". Obrzydliwość nie jest jednak równoznaczna z szokiem, widzowie XXI wieku nie powinni więc martwić się o swoje nieskalane widokiem bestialstwa serca - w  Święcie krwi nie zobaczycie nic, czego byście już nie widzieli w wielu innych, późniejszych splatterach.



  Jak nietrudno jest się domyślić, kolor czerwony dominuje w tym obrazie, lecz nie chodzi wyłącznie o jaskrawą ciecz imitującą krew. Zamiarem Lewisa był atak na zmysł wzroku widza, zatem zaserwował on nam małą ucztę pod postacią efektownych kontrastów kolorystycznych z czerwienią w roli głównej, w połączeniu z którymi sztuczna scenografia i rekwizyty tworzą specyficzny, teatralny klimat. Wizualna strona filmu jest jedną z niewielu jego niezaprzeczalnych zalet, jeśli oczywiście jest się w stanie przymknąć oko na inne spore niedociągnięcia. Od Święta krwi czuć amatorką na kilometr, co tyczy się zwłaszcza pracy kamery oraz gry aktorskiej. W przypadku tej pierwszej sprawy mają się tak źle, że momentami nie da się tego wytłumaczyć ani niskim budżetem, ani stylistyką gatunku. Najbardziej rażą te chwile, kiedy kamera nie łapie ostrości i obraz nagle staje się lekko, aczkolwiek drażniąco, zamazany. Jeśli zaś chodzi o aktorów, to recytują oni swoje kwestie używając intonacji tak przesadzonej, że mniej wyrozumiali widzowie mogą mieć trudności z zachowaniem spokoju. Jakby tego było mało, spuszczony wzrok podczas zbliżeń (można zaobserwować to "zjawisko" więcej niż raz) sugeruje, że nasi "profesjonaliści" po prostu czytali z kartki. Osobiście najbardziej denerwowała mnie Connie Mason jako Suzette, którą pod koniec miałam już ochotę porządnie trzepnąć, jednak reszta aktorów wcale nie wypadła znacząco lepiej...

  Obiektywnie rzecz ujmując, Święto krwi nie jest dobrym filmem. Pod wieloma ważnymi aspektami siada on po całości, zapewne straszliwie denerwując wielu filmowych perfekcjonistów. Ja jednak uwielbiam gatunek gore, tak samo jak styl, w jakim Lewis nakręcił swoje dzieło, mimo całego balastu wad w niemalże każdej sferze, dlatego seans był dla mnie wyborną rozrywką od początku aż do samego końca. Grupa docelowa tej produkcji jest ograniczona do mianiaków dość specyficznego kina, uważam więc, że widzowie nastawieni na bardziej mainstreamowe pozycje mogą z czystym sumieniem sobie odpuścić.

Ocena: 6/10


***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

Najczęściej czytane posty