Pasożyt (Parasite) (1982)

  Niedaleka przyszłość. Świat się sypie po wojnie atomowej, która zdziesiątkowała ludzkość. W marnych pozostałościach po społeczeństwie amerykańskim panuje chaos: chuligani napadają, okradają i gwałcą, niepuszkowanego pożywienia brakuje, a za to, co da sie jakimś cudem dostać, płacić nie ma czym. W tych nieprzyjaznych warunkach odbywają się jeszcze bardziej nieprzyjazne eksperymenty - doktor Paul Dean (Robert Glaudini), na zlecenie znajdującej się u władzy organizacji, wyhodował śmiercionośne pasożyty. Zdawszy sobie sprawę ze szkód, jakie te mogą wyrządzić, naukowiec wykrada paskudne kreatury i ucieka... najpierw się zarażając.

  Pasożyt, czyli trzecie dzieło Charlesa Banda - reżysera kochanego przez maniaków produkcji C-klasowych, przeklinanego w bardziej głównonurtowych kręgach krytyków (i nie tylko) - nie przyjął się zbyt dobrze. Obwiniać za to należy przede wszystkim porażającą nieporadność scenarzystów, narracja i logika fabularna bowiem nawet nie kuleją - one leżą rozpaćkane jak gofry na autostradzie. "Atrakcji" ułomnego kina oczywiście jest więcej; o samych efektach specjalnych, których jest zdecydowanie za mało jak na treść obrazu, można by napisać tłusty elaborat. Jednak mimo wszelkich poważnych i nieco lżejszych ubytków, seans ostatecznie ani nie gruchocze zmysłów, ani nie nuży. W tym konkretnym przypadku jest to osiągnięcie godne podziwu. NAPRAWDĘ godne podziwu.


  Wstęp do Pasożyta, choć zawiera jedną z najlepiej zrealizowanych krwawych scenek filmu (szczerze polecam), jest próbą wytrwałości, o jakiej Wam się nie śniło. Prawie pięciominutowa, niechlujnie zmontowana sekwencja, mająca pełnić funkcję streszczenia zdarzeń poprzedzających fabułę, zamiast pomagać widzowi wyrobić sobie o nich pojęcie, jedynie mąci w głowie. Kto przez nią przebrnie, ten ma moc (mnie się udało za trzecim podejściem). Później sceneria robi się typowa dla fantastyki postapokaliptycznej - pustynna, nieprzyjazna, przygnębiająca - ale to, z jakim gatunkiem mamy do czynienia, staje się w pełni jasne dopiero po kolejnym kwadransie, kiedy rzucone zostaje jednoznaczne hasło: opady radioaktywne. Tutaj kończy się miejsce na wątpliwości, akcja wreszcie nabiera tempa, trup się ściele. I przychodzi czas, by zacząć oglądać - teraz już na poważnie.

  "Na poważnie" z przymrużeniem oka, gdyż Pasożyt, jakkolwiek by patrzeć, poważnym nazwany być nie może. W żadnym wypadku nie umniejsza to jednak rozrywki, jakiej dostarcza nam ta dynamiczniejsza część obrazu. Twórcy nie bawili się w wyjaśnianie, w jakim celu dokładnie został stworzony tytułowy potworek, lecz kogo to na dobrą sprawę obchodzi? Czyha na życie dwudziestoletniej Demi Moore (w swojej pierwszej rozbudowanej roli), jest oślizgły, zębaty i odrażający od ogona aż po dziąsła, a gumowa prezencja niczego mu nie odejmuje. Ba, tylko dodaje ejtisowego uroku. Całkiem nieźle poradzono sobie także z charakteryzacją - śmiertelne ofiary wyprodukowanego w laboratorium draństwa, poranione i groteskowo zniekształcone, wyglądają zgoła efektownie. Ale najważniejsze, że Band umiejętnie wystopniował napięcie, dzięki czemu każdy niewyraźny kształt czający się w mroku czy przedłużony moment niepewności - klasyczna cisza przed burzą - powstrzymuje nas przed przerwaniem projekcji.



  Warto jeszcze wspomnieć, że film Banda został nakręcony z myślą o technice 3D. No i powiedzcie, co wolelibyście obejrzeć w trójwymiarze: Titanica (1997) z okazji minionego w 2012 stulecia zatonięcia, czy może Pasożyta zupełnie bez okazji? Ja niestety nie miałam wyboru, lecz gdyby został mi dany, nie zastanawiałabym się dwa razy. Zwłaszcza że roskoszny, przerośnięty kijanko-plemnik nieprzypadkowo potrafi skakać.

Ocena: 6/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

Najczęściej czytane posty