Minirecenzja: Fateful Findings (2013)

  Dwoje dzieci - Dylan i Leah - znajduje w lesie dziwny grzyb, który okazuje się skrywać magiczny czarny kamyk. Chłopiec zabiera go ze sobą. Mijają lata, między przyjaciółmi kontakt dawno się urwał. Dylan (Neil Breen) zostaje potrącony przez samochód i trafia do szpitala, gdzie jako lekarz pracuje Leah (Jennifer Autry). Mężczyzna jest w stanie krytycznym, lecz moc kamyka sprawia, że mimo poważnych obrażeń natychmiast wraca do normalnego życia. Coś jednak się w nim zmienia i nagle zostaje nieustraszonym hakerem, który za cel stawia sobie wykrycie i wywleczenie na światło dzienne korupcji polityków.

  Nie ukrywam, że poza całkiem zrozumiałym w tej sytuacji zażenowaniem (objawiającym się między innymi - nie przesadzam - szkarłatnym rumieńcem), podczas pisania powyższego zarysu fabuły odczuwałam także zwykłą, ludzką konfundację. Powód jest prosty: scenariusz Fateful Findings po prostu nie trzyma się kupy i musiałam nieźle spocić sobie mózg, by jakoś z tej 100-minutowej papki wyprodukować coś, co dałoby się przekazać słowami. Wierzcie mi, że powstały w tym męczącym procesie krótki opis w żadnym wypadku nie oddaje bezmiaru idiotyzmów, z jakim przychodzi widzowi się zmierzyć w trakcie seansu. Motywowi paranormalnemu towarzyszy gustowny biały maziaj, przepływający od czasu do czasu przez ekran w akompaniamencie świdrujących jęków. Główny bohater (odegrany przez reżysero-scenarzysto-producenta Neila Breena we własnej osobie) w przerwach między włamywaniem się na rządowe strony internetowe daje się kokietować pięknym, co najmniej dwa razy od siebie młodszym kobietom. Od natłoku nic niewnoszących do fabuły podwątków - pisarska kariera Dylana, uzależnienie jego żony od leków, morderstwo itp., itd. - prawdopodobnie rozboli żołądek nawet najmniej wybrednego pożeracza filmowych niewypałów. Najzdolniejszymi aktorami okazały się być cztery laptopy (te na plakacie), a najlepiej napisaną postacią jest znikający grzyb (vide pierwszy akapit).  Do tego dochodzą liczne sceny, w których protagonista siedzi nago w czarnym pokoju... Nawet nie pytajcie, co oznaczają, gdyż tego się znikąd wywnioskować nie da. Co do aspektów wizualnych (o, wszechpotężny Cthulhu!), poza takimi kwiatkami jak na poniższym zdjęciu, warte wzmianki zdecydowanie są kadrowanie oraz montaż - o taką amatorszczyznę trudno nawet w porno kręconym telefonem. No, ale nie ma się czemu dziwić, skoro i za nie odpowiedzialny jest człowiek orkiestra Breen. Mam szczerą nadzieję, że Fateful Findings skutecznie podbudowało ego twórcy, bo innego potencjalnego celu w powstaniu tego obrazu - nakręconego przez niego niemal samodzielne, ewidentnie tylko dla siebie samego - nie dostrzegam.

Ocena: 1/10


***

Komentarze

Najczęściej czytane posty