Blood (2000)

  W Nosferatu - symfonia grozy wysysacz krwi-arystokrata jest przenośnią dwóch tragedii, jakich najbardziej obawiała się ówczesna europejska publiczność - wojny i choroby; Zagadka nieśmiertelności za pomocą wątku wiecznie młodej kreatury obrazowuje lęk przed przemijaniem; w przemianie bohaterów Straconych chłopców można dopatrywać się metafory dorastania... Wampiryzm w kinie bez wątpienia ma wiele twarzy. Jednak pomimo tematycznej różnorodności, stanowcza większość przedstawicieli gatunku ma jedną cechę wspólną: tradycyjną postać nieumarłego, istoty przeklętej, zmuszonej do żywienia się ludzką krwią, aby móc dalej egzystować. Oczywiście nie byłoby reguł, gdyby nie wyjątki, w czym uzasadnienie znajduje jedyny pełnometrażowy film reżysera i scenarzysty Charly'ego Cantora, Blood - dzieło o wampirach, w którym wampira, tak naprawdę, nie ma żadnego...

  Lix jest kobietą niezwykłą, bo stworzoną w laboratorium - w jej żyłach płynie narkotyczna krew. Dziewczynę więzi trójka dilerów, lecz wkrótce z opresji ratuje ją jej twórca, Carl, który postanawia zabrać uwolnioną do domu, gdzie mieszka z żoną i kilkuletnim synem. Mężczyzna nie jest w stanie oprzeć się pokusie i nawiązuje romans z Lix, coraz bardziej uzależniając się od jej krwi.


  Zarówno tempo fabularne Blood, jak i gra odtwórców pary głównych bohaterów (Adriana Rawlinsa i Lee Blakemore) odznaczają się typowym angelskim flegmatyzmem, w obu przypadkach są to jednak tylko pozory. Szybko staje się jasne, że długie, powolne sekwencje, lakoniczne, często nawet miałkie dialogi oraz ospała narracja są wyłącznie narzędziami służącymi podkreśleniu tragizmu zbliżających się wielkimi krokami zdarzeń - etyczność i wstrzemięźliwość Carla wyraźnie są jedynie przykrywką dla jego prawdziwych pragnień, zewnętrzny stoicyzm Lix wcale nie świadczy, iż wewnętrznie jest ona równie opanowana. Z góry wiadomo, że spokój w domu naukowca będzie trwał dopóty, dopóki nie pojawi się pierwsza kropla krwi... a ta prędzej czy później pojawić się musi, czekamy więc na nią jak na wyrok. Dramatyczne zbliżenie, szum w tle, wiszące w powietrzu nieszczęście: to kobiera-narkotyk, obracając ostre przyrządy w delikatnych palcach, kroi cebulę, przycina kwiaty, szyje... Napięcie nagle podskakuje - po to tylko, by za chwilę równie szybko opaść - właśnie podczas tych krótkich, złowieszczych w swej prostocie scen, opracowanych w pełnej świadomości odczuć, jakie powinny wywołać w odbiorcy. Reżyser, pomimo niewielkiego doświadczenia z zawodzie, doskonale wiedział, jak sprawić, żeby widzowi udzielił się nastrój ciszy przed burzą.

  Blood jest filmem o niezdrowym pożądaniu, uzależnieniu od drugiego człowieka oraz obezwładniającej obsesji, często mylonych z miłością. Treść scenariusza zostaje nam przekazana w ekstremalnie minimalistycznym stylu, co niestety świadczy o mocno ograniczonych zasobach finansowych, jakimi dysponowali twórcy, lecz równocześnie daje wyraz esencji obrazu Cantora; wymyślne efekty specjalne nie są potrzebne, aby ukazać wewnętrzne rozdarcie postaci, a symboliczna ilość sztucznej krwi i gore, realizmem przyprawiających o wzdrygnięcie, pozwala rozkwitnąć klimatowi emocjonalnej destabilizacji i psychicznego zamętu. Niemałą rolę ma tutaj motyw wampiryczny, który zdecydowanie odbiega od tradycyjnej ikonografii gotyckiego horroru (w Blood nie uświadczymy kłów, nieśmiertelności czy przemian w nietoperza) na rzecz unowocześnionego wizerunku krwiożercy, wciąż jednak nawiązując do specyfiki czarnego romantyzmu. Przedstawione na ekranie relacje pomiędzy Carlem - "szalonym naukowcem" - a Lix - owocem bezdusznego eksperymentu medycznego - ociekają utrzymanym w ramach dobrego smaku, przyprawionym szczyptą makabry erotyzmem: jakże wrzyna się w pamięć scena, gdzie naga dziewczyna pozwala skapywać krwi z rany na szyi prosto do ust znajdującego się pod nią kochanka...



  Dzieło Cantora jest idealnym przykładem na to, że czasem mniej znaczy więcej. Twórcy wykazali się na tyle dobrym warsztatem, że liczne niedociągnięcia techniczne tracą znaczenie w obliczu głębi mrocznych przesłań fabuły. Blood, pomimo (i jednocześnie dzięki) wizualnej oszczędności, jest jedną z tych nielicznych pozycji, które zapamiętuje się na bardzo długo... no bo jak tu zapomnieć groteskę namiętnego romansu Frankensteina z jego własnym potworem?

Ocena: 8/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

Najczęściej czytane posty