Frankenstein (1931)
UWAGA! Poniższa recenzja może zawierać spoilery!
Koniec XIX-go wieku, Szwajcaria. Henry Frankenstein oddaje się bez reszty swoim kontrowersyjnym eksperymentom mającym na celu tchnięcie życia w martwe ciało, które naukowiec tworzy z nielegalnie zdobytych części zwłok. Niestety, jego mało rozgarnięty i garbaty pomocnik Fritz popełnia poważny błąd - po tym jak tłucze pojemnik ze zdrowym mózgiem, o który Frankenstein go poprosił, kradnie mózg przestępcy. Henry, nieświadomy zamiany organów, używa go do skompletowania swojego "tworu". Tymczasem o młodzieńca martwi się jego narzeczona Elizabeth, która zaniepokojona jego ostatnim listem postanawia pojechać go odwiedzić. Na miejscu dowiaduje się, że zrezygnował on ze studiów medycznych żeby całkowicie poświęcić się niemoralnym badaniom. Kobieta dociera do pracowni Henry'ego akurat na czas, żeby być świadkiem wprowadzenia w życie jego planu - ożywienia straszliwego, pozszywanego z ludzkich szczątek mężczyzny, którego patologiczny mózg na pewno da o sobie znać...
Frankenstein reżyserii Jamesa Whale'a jest, jak wiadomo, (bazowaną na sztuce teatralnej Peggy Webling z 1927-go) luźną adaptacją gotyckiej powieści grozy Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz, autorstwa Mary Shelley. Film z 1931-go roku jest czwartą ekranizacją znanej książki, ale dopiero pierwszą z użyciem technologii dźwięku. Na pewno każdy zna charakterystycznego olbrzyma z płaską głową i śrubami wystającymi z szyi, ikonę w dużej mierze wykreowaną przez odtworcę roli - Borisa Karloffa, którego charakteryzację kojarzymy nie tylko z samym filmem, ale też ogólnie z postacią monstrum stworzonego przez szalonego naukowca Frankensteina. Frankenstein Whale'a doczekał się kilku sequeli i stał się inspiracją dla całej masy innych produkcji bazowanych na powieści Shelley. Nie trzeba mówić, że film w latach 30-tych był wielkim hitem, nie tylko dzięki szokującej jak na tamte lata tematyce oprawionej w jeszcze swieżą technologię filmową, ale też dzięki odzwierciedleniu ówczesnych nastrojów publiki, typowych dla społeczeństwa amerykańskiego lat 30-tych. Jak dla mnie nieważne jest, że film powstał ponad 80 lat temu, chociaż Frankenstein po tylu latach z pewnością trochę się "przeterminował". Współczesnemu widzowi pewnie wyda sie zbyt "delikatny", a jego akcja trochę wolna, lecz i tak uważam, że teatralna gra aktorska, przesadzona sztuczność rekwizytów i dekoracji, oraz nieporadna brutalność ożywionego potwora znakomicie oddają gotycką atmosferę XIX-wiecznej powieści, pomimo wielu różnic, które dzielą te dwie prace.
Koniec XIX-go wieku, Szwajcaria. Henry Frankenstein oddaje się bez reszty swoim kontrowersyjnym eksperymentom mającym na celu tchnięcie życia w martwe ciało, które naukowiec tworzy z nielegalnie zdobytych części zwłok. Niestety, jego mało rozgarnięty i garbaty pomocnik Fritz popełnia poważny błąd - po tym jak tłucze pojemnik ze zdrowym mózgiem, o który Frankenstein go poprosił, kradnie mózg przestępcy. Henry, nieświadomy zamiany organów, używa go do skompletowania swojego "tworu". Tymczasem o młodzieńca martwi się jego narzeczona Elizabeth, która zaniepokojona jego ostatnim listem postanawia pojechać go odwiedzić. Na miejscu dowiaduje się, że zrezygnował on ze studiów medycznych żeby całkowicie poświęcić się niemoralnym badaniom. Kobieta dociera do pracowni Henry'ego akurat na czas, żeby być świadkiem wprowadzenia w życie jego planu - ożywienia straszliwego, pozszywanego z ludzkich szczątek mężczyzny, którego patologiczny mózg na pewno da o sobie znać...
Frankenstein reżyserii Jamesa Whale'a jest, jak wiadomo, (bazowaną na sztuce teatralnej Peggy Webling z 1927-go) luźną adaptacją gotyckiej powieści grozy Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz, autorstwa Mary Shelley. Film z 1931-go roku jest czwartą ekranizacją znanej książki, ale dopiero pierwszą z użyciem technologii dźwięku. Na pewno każdy zna charakterystycznego olbrzyma z płaską głową i śrubami wystającymi z szyi, ikonę w dużej mierze wykreowaną przez odtworcę roli - Borisa Karloffa, którego charakteryzację kojarzymy nie tylko z samym filmem, ale też ogólnie z postacią monstrum stworzonego przez szalonego naukowca Frankensteina. Frankenstein Whale'a doczekał się kilku sequeli i stał się inspiracją dla całej masy innych produkcji bazowanych na powieści Shelley. Nie trzeba mówić, że film w latach 30-tych był wielkim hitem, nie tylko dzięki szokującej jak na tamte lata tematyce oprawionej w jeszcze swieżą technologię filmową, ale też dzięki odzwierciedleniu ówczesnych nastrojów publiki, typowych dla społeczeństwa amerykańskiego lat 30-tych. Jak dla mnie nieważne jest, że film powstał ponad 80 lat temu, chociaż Frankenstein po tylu latach z pewnością trochę się "przeterminował". Współczesnemu widzowi pewnie wyda sie zbyt "delikatny", a jego akcja trochę wolna, lecz i tak uważam, że teatralna gra aktorska, przesadzona sztuczność rekwizytów i dekoracji, oraz nieporadna brutalność ożywionego potwora znakomicie oddają gotycką atmosferę XIX-wiecznej powieści, pomimo wielu różnic, które dzielą te dwie prace.
Frankenstein w latach 30-tych był bardzo kotrowersyjnym filmem, zwłaszcza przez liczne nawiązania do religii oraz Boga. Morał powieści Shelley jest taki, ze są sfery, do których człowiek nie powinien się mieszać, pozostawiając je siłom wyższym. Film przedstawia ten morał za pomocą bardzo bezpośrednich (jak na tamte lata) obrazów, co w USA w kilku stanach zaskutkowało ocenzurowaniem niektórych scen, w tym tej najsłynniejszej, gdzie potwór wrzuca małą dziewczynkę do jeziora. Pod ostrzałem znalazła się też sekwencja ożywiania przez Frankensteina swojego tworu, a zwłaszcza wypowiadane wtedy przez naukowaca słowa: "Now I know what it feels like to be God!". Po wprowadzeniu w życie Kodeksu Haysa (listy zasad regulujących dopuszczalność niektórych motywów w filmach) w 1934, Frankenstein musiał zostać ponownie edytowany w całym kraju. Pomimo tego, że i dziś przemoc wobec dzieci, religia, oraz wszelakie akty z udziałem ludzkich zwłok nadal mogą stanowić podstawę do dyskusji na temat moralności, pełna wersja Frankensteina raczej już nikogo nie oburza, a wręcz przeciwnie - Henry i Fritz wykopujący trumnę ze swieżego grobu, mężczyzna zabijający małą dziewczynkę, czy też proces tworzenia monstrum przez naukowca, są pozbawione szczegółowości, której współczesna widownia zazwyczaj wymaga od filmu grozy, by móc poczuć dreszczyk emocji.
We Frankensteinie nie przeszkadza mi sama charakterystyczna dla starszych filmów grozy lekkość nawet tych "najmocniejszych" momentów, lecz sądzę, że w porównaniu do powieści, autorzy scenariusza trochę za bardzo przytlumili wątek nienawiści potwora do swojego twórcy. W ekranizacji Whale'a mężczyzna nie wydaje się w być wyjątkowo cięty na Henry'ego, chociaż przychodzi do jego domu w dzień planowanego ślubu i doprowadza jego ubraną w suknię ślubną narzeczoną Elizabeth do omdlenia, nie raniąc jej. Trudno powiedzieć z jakiego powodu decyduje się na takie posunięcie, gdyż próbuje on skrzywdzić Frankensteina dopiero pod sam koniec filmu, i to tylko dlatego, że to naukowiec pierwszy wyruszył jego śladem, by go zabić. Moim zdaniem trochę bardziej gwałtowny i wkurzony Karloff mógł tylko wzmocnić odrazę, ktorą powinno wywoływać w widzu każde monstrum w "monster movie". Zdaję sobie sprawę, że to wciąż były lata 30-te i nie tylko graficzne sceny mogły wywołać negatywne zamieszanie, ale i samo wskazanie na trochę większą okrutność potwora, bez pokazywania jej na ekranie. "Udobrzenie" tworu było celowe nie tylko ze względów cenzuralnych, lecz miało też znaczenie społeczne w realiach Wielkiego Kryzysu (lub "Wielkiej Depresji") lat 30-tych ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych. To czyni ten zabieg godnym pochwały, chociaż nadal uważam, że przedobrzono i bardziej zawzięty potwór dodałby intensywności zarówno do poczucia grozy, jak i do tragizmu bohatera.
Nieporadność potwora we Frankensteinie wzbudza więcej sympatii niż strachu, co czyni z tej postaci rodzaj outsidera - popularnego motywu w czasach Wielkiego Kryzysu. Outsider lat 30-tych jest postacią tragiczną, ofiarą niesprzyjających warunków społecznych. W rzeczywistości często byli to przedstawiciele klasy robotniczej, zmuszeni przez suszę oraz wyeksploatowany, bezużyteczny stan gleby (Dust Bowl) pozostawić swoje wiejskie domy, by szukać szczęścia w okolicach, gdzie popyt na pracowników był większy (w większości mieszkańcy Oklahomy wyruszający do Kalifornii). Niestety, większy popyt wcale nie oznaczał dobrego życia, ani tego, że mieszczanom było lepiej - praca i tak bywała nieludzka i za śmieszne pieniądze, do tego "imigranci" często spotykali się z wrogością otoczenia. Owoc eksperymentów Henry'ego Frankensteina jest właśnie takim "uchodźcą"... Niezaznajomionym z miejscowymi obyczajami, nieroruzmianym... Odrzucanym, niechcianym, szykanowanym, zmuszanym do obrony własnej, co jeszcze bardziej go pogrąża, chociaż sam w sobie nie jest naprawdę zły. Mężczyzna został stworzony i ożywiony przez Henry'ego, znalazł się w miejscu i czasie, o których nie wiedział nic, lecz przez swojego pana został porzucony, niepoinstruowany, jak żyć w społeczeństwie. Do tego dochodzi piętno - przerażający wygląd, który niezawodnie wskazuje, że osobnik nie jest "insiderem", tylko "outsiderem". Apogeum zostaje osiągnięte w sekwencji końcowej Frankensteina, gdzie nieszczęsny stwór zostaje osaczony w starym wiatraku, który rozjuszeni Szwajcarzy podpalają, co stanowi swego rodzaju komentarz na temat kwestii rasowych w USA lat 30-tych - ta nagonka oraz bezlitosna egzekucja do bólu przypominają lincz. W tamtych latach lincze były powszechnym precederem, który pozostawił wiele afroamerykańskich ofiar.
Na koniec to, co najbardziej mi się podoba we Frankensteinie - prawdziwie gotycka atmosfera rodem z XIX-go wieku, doskonale odzwierciedlająca powieść Mary Shelley, po raz pierwszy opublikowaną w 1818 (aczkolwiek anonimowo. Nazwisko Shelley pojawiło się dopiero w drugiej edycji, wydanej we Francji w 1823). Książka jest napisana w mało kwiecistym stylu jeśli chodzi o opisy - brak w niej przedstawienia aktu ożywienia potwora (autorka sprytnie wykręciła się z tego wkładając w usta Victora Frankensteina wymówkę, że nie może on zdradzić szczegółów, żeby nikt nie powtórzył jego błędu), tak samo jak i opisu jego wyglądu (w końcu to pierwsza połowa XIX-go wieku, większa szczegółowość ze strony autorki nie mogła dobrze wpłynąć na popularność powieści). Ikoniczne dziś ożywienie monstrum za pomocą pioruna oraz jego charakterystyczna aparycja są więc w całości wynikiem inwencji twórców filmu, co wzbudza niemały podziw, i chociaż w tych kwestiach scenarzyści nie mógli oprzeć się na treści książki, to i tak kierunek, który obrali, doskonale wkomponowuje się w gotycki styl powieści. Postać potwora oraz niektóre elementy fabuły symbolizują stan społeczeństwa amerykańskiego lat 30-tych, lecz pomimo tego współczesnego muśnięcia, oprawa Frankensteina wciąż jest tradycyjnie gotycka - wielkie, groteskowo sztuczne zamczyska, pomieszczenia o zadziwiająco wysokim suficie, charakteryzacja statystów... Wszystko to wpływa na stworzenie niepowtarzalnego uczucia, że oglądamy gotycką sztukę teatralną. To odczucie jest jeszcze spotęgowane przez sztywną, nienaturalną grę aktorską, która może zostać przypisana wciąż obecnemu w pierwszych filmach z dźwiękiem stylowi kina niemego, gdzie brak możliwości ekspresji głosem musiał zastąpić nacisk na gestykulację oraz przesadzoną mimikę twarzy aktorów. Niewątpliwie Frankenstein pod względem wizualnym nosi znaki niemieckiego ekspresjonizmu epoki kina niemego, co osobiście bardzo mi odpowiada. Uwielbiam taką teatralność w horrorach, a zwłaszcza w przypadku Frankensteina uważam, że ten styl pasuje idealnie do gotyckiej historii o szalonym naukowcu przekraczającym granice moralności w swoich marzeniach o tworzeniu życia ze śmierci.
Frankenstein z 1931-go roku to klasyka - najsłynniejsza ekranizacja powieści, której nie da się nie znać, nawet jeśli się jej nigdy nie czytało. Postać pozszywanego giganta o kwadratowej głowie jest jedną z najgłębiej zakorzenionych w naszej kulturze ikon kina oraz horroru. Chociażby z tych powodów warto obejrzeć film, jeśli jeszcze się tego nie zrobiło. Ma on wartość nie tylko czysto rozrywkową (chociaż to też), ale głównie historyczną i kulturową, chociaż nie ma co liczyć na dreszcz strachu podczas oglądania - jeśli o to chodzi, to pewnie każdy film ma swoją datę ważności. Frankenstein jest niezawodnym tekstem kulturowym dla każdego zainteresowanego tematem amerykańskiego Wielkiego Kryzysu lat 30-tych. Wizualne i stylistyczne nawiązania do epoki kina niemego mogą razić w dzisiejszych czasach, lecz ja zaliczam się do fanów takiego stylu, który moim zdaniem we Frankensteinie wyjątkowo podkreśla gotyckość jednej z najsłynniejszych opowieści w historii zarówno literatury, jak i kina.
Ocena: 8/10
***
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na filmweb.pl.
Filmu nie widziałem. Jednak jego fragment był użyty w innym filmie, "Duch Roju". Między innymi cała scena nad jeziorem z tą dziewczynką. Zresztą nawiązanie do historii o Frankensteinie było tam bardzo ważne i jako metafora ciągnęła się przez cały seans.
OdpowiedzUsuńJa nie widziałam "Ducha Roju". ;) Przeczytałam streszczenie i nawiązanie w nim do "Frankensteina" wydaje się ciekawe. ;) Zresztą nic dziwnego, klasyczna opowieść o potworze, tak samo jak ekranizacja z 1931-go, inspirują nieprzerwanie odkąd powstały. :)
Usuń