Czarnobyl. Reaktor Strachu (Chernobyl Diaries) (2012)


UWAGA! Poniższa recenzja może zawierać spoilery!

  Muszę przyznać, że tematyka broni atomowej i energii nuklearnej jako niebezpieczna, niszczycielska technologia zawsze trochę mnie przerażała, a otarcie się o te tematy przy jakiejkolwiek okazji pozostawiało średnio przyjemne poczucie niepokoju. Oczywiście tyczy się to głównie prawdziwych wydarzeń związanych z radioaktywnością, ale fikcja przedstawiana w licznych filmach oraz książkach również nieraz przyprawiła o dreszczyk. Film, któty dzisiaj chcę wam zrecenzować to Czarnobyl. Reaktor Strachu z 2012 roku. Jak o nim usłyszałam moją pierwszą myślą było: co spowodowało, że w 2012 komuś przypomniało się o katastrofie w Czarnobylu i ten ktoś postanowił nakręcić o tym film? W czasie zimnej wojny, a zwłaszcza w latach 50-tych, od nuklearnych filmów produkcji USA aż się roiło, wiadomo - świeża pamięć o Hiroshimie i Nagasaki, dopiero co rozwijająca się technologia, której skutki działania były niezbadane. W 2011 była Fukushima, i prawdopodobnie to właśnie to zdarzenie "odświeżyło" temat, tak samo jak zaniepokojenie ludności, które od poprzeniego głośnego wypadku zdążyło trochę osłabnąć. Kiedy nastąpiła tragiczna w skutkach awaria reaktorów nuklearnych w Japonii, byłam w Korei po raz kolejny od około miesiąca, więc bezpośrednio doświadczyłam paniki, zwykle następującej w okolicach niewiele oddalonych od miejsca takiego wypadku ("pada deszcz, nie wychodzić z domu!", "ciekawe czy ten tuńczyk został złowiony przed, czy po Fukushimie"...). Czarnobyl. Reaktor Strachu na pewno jest jednym z wielu produktów kultury, gdzie kwestie dotyczące technologii nuklearnej oraz jej ewentualnych niedociągnięć (których skutki na pewno sięgają dalej niż granice kraju w którym znajduje się reaktor(y)) są sprawą internacjonalną. Tak było w przypadku Czarnobyla w 1986. Tak było w przypadku Fukushimy w 2011. Tak jest dla bohaterów Reaktora Strachu.

  W pierwszych minutach filmu możemy zobaczyć sceny z podróży po Europie trójki młodych ludzi - Chrisa, jego dziewczyny Natalie oraz ich przyjaciółki Amandy. Są to nagrania, które Chris właśnie pokazuje swojemu bratu - Paulowi - mieszkającemu na stałe na Ukrainie (w Kijowie), a u którego trójka chwilowo gości. Na następny dzień cała czwórka ma zaplanowany wylot do Moskwy, jednak Paul w ostatniej chwili proponuje wycieczkę a' la "turyzm ekstremalny" do Miasta Widmo Prypeć, gdzie miałby ich zabrać "ekstremalny przewodnik" Uri. Na początku przyjaciele się wahają, jednak w końcu wyrażają chęć zobaczenia jak najwięcej Europy się da i wybierają się do biura podróży Uriego, gdzie dołącza do nich para - Australijczyk Michael i Norweżka Zoe. Grupa dostaje się do miasta nie bez problemów, gdyż zastają wjazd zamknięty i pilnowany przez uzbrojonych wartowników, którzy odmawiają im wstępu - już tutaj, po spiętym zachowaniu strażników, możemy zauważyć, że coś jest nie tak. Uri jednak, trochę przystawiony do muru przez Paula, wprowadza turystów do Prypeci tak zwanym "tylnym wejściem"... I, jak można się spodziewać, okazuje się, że Miasto Widmo nie do końca jest opuszczone... Ohohohoho, strach się bać!!! W filmie najbardziej uderzyły mnie piękne, niezwykle realistyczne sceny z Prypeci - tak realistyczne, że przez moment pomyślałam, że film faktycznie był kręcony na miejscu. Wikipedia jednak rozproszyła moje nadzieje, bo można tam przeczytać, że w filmie widzimy jedynie lokacje znajdujące się na Węgrzech i w Serbii. W sumie to po zastanowieniu oczywistym jest, że Prypeć nie jest miejscem na tyle bezpiecznym, by ekipa mogła przebywać tam tak długo. Jak widać na poniższych zdjęciach, kamera znajduje się albo między postaciami, albo filmuje ich z oddalenia, co znowu jest sugestią, że nie są jedynymi ludźmi na odludziu. Najbardziej spodobał mi się budynek z namalowaną podobizną Lenina na tle symbolu energii nuklearnej  - oczywiście hołd dla elektrowni jądrowej im. W. I. Lenina w Czarnobylu.


  Kolejnym pozytywem są wyjaśnienia Uriego na temat zarówno samej katastrofy jak i Prypeci - twórcy filmu pewnie słusznie przyjęli, że nie każdy widz wie co dokładnie wydarzyło się w Czarnobylu, a może i nawet znajdzie się ktoś (zwłaszcza z młodszych pokoleń), kto nie wie, że w ogóle coś się wydarzyło. Uri więc nie tylko instruuje swoją grupę, ale też widownię, co czyni go naprawdę niezłym przewodnikiem. Zaciekawiona spróbowałam dowiedzieć się, czy w rzeczywistości możliwy byłby wypad w tamte okolice i, według internetów, jak najbardziej - podobno niektóre Kijowskie biura podróży oferują wycieczki do Prypeci i okolic. Jeśli jest to prawda i kiedyś los zechce, że wybiorę się na Ukrainę, to chętnie skorzystam. 

  "Nature has reclaimed its rightful home (natura odzyskała swoje należne miejsce)" - mówi Uri, równocześnie wypowiadając co jest jednym z głównych czynników wywołujących niepokój jeśli chodzi o wszelaką technologię nuklearną - strach przed zemstą natury. Film na pewno miał na celu trafić w ten strach, ale czy się udało? Moim zdaniem nie. Jest kilka ciekawych zagrań - jak to, że podczas trwania sekwencji zwiedzania Prypeci nie ma dźwięku (są też momenty, gdzie zwrócone zostają uwagi, że w mieście jest naprawdę cicho, nie słychać ptaków, itp.), albo obecność agresywnych zwierząt. Jednak fabuła mogła bardziej zagłębić się w ten motyw, który po 15-20 minutach filmu praktycznie znika. Niby nasi bohaterowie krążą z licznikiem Geigera, sprawdzając poziom radioaktywności, ale wydają się zbytnio nie przejmować faktem, że cały czas są poddani promieniowaniu i nawet jeśli zdołają umknąć morderczym kreaturom, i tak pewnie umrą w straszliwych męczarniach wskutek zatrucia popromiennego. Zatem po obejrzeniu filmu można poczuć niedosyt scen przedstawiających działania promieniowania na ciało człowieka - takie obrazki raczej pozostają w pamięci i w tym przypadku lepiej by sklaryfikowały pastawę twórców filmu wobec technologii nuklearnej. Wzmianki o naturze tę postawę komunikują, lecz trochę zbyt słabo. Zwłaszcza, że jest to horror - reżyser miał szansę się wyszaleć, przerazić widzów graficznością, jednak tego nie zrobił... a szkoda. Do tego to, że nigdy dokładnie nie widzimy jak wyglądają prześladowcy, wcale nie pomaga, aczkolwiek miało to chyba stworzyć atmosferę "tajemniczości niewiadomego" jak w Paranormal Activity (który, jak dla mnie, też został spartaczony). Te czynniki niestety sprawiają, że jak już nacieszymy się wizytą w Prypeci, film staje się po prostu nudny.




  Czarnobyl. Reaktor Strachu jest mało oryginalnym survivalowym horrorem, którego atutem jest osadzenie fabuły w ciekawym tle katastrofy nuklearnej i jej efektów ciągnących się latami, co mimo wszystko czyni film ciekawym odzwierciedleniem naszej "atomowej kultury". Po prostu jest to klasyczny przykład niezłego pomysłu niezbyt dobrze wprowadzonego w życie - całkowita klęska jeśli chodzi o porządne wykorzystanie możliwości, jakie daje tamatyka katastrofy Czarnobylskiej i radioaktywności. Gra aktorska również pozostawia do życzenia. Jednak film nie jest pozbawiony sekwencji zaskakująco cieszących oko, jak na przykład wspomniane zwiedzanie miasta Prypeć. Nawiązanie do "natury odzykującej swoje należyte miejsce" również jest interesujące, lecz motyw nie został rozwinięty na tyle, by wciągnąć widza.

Ocena: 4/10

***

Zapraszam do śledzenia mojego profilu na filmweb.pl.

Komentarze

  1. Ja oglądałam i film mi się baaardzo podobał mimo wszystko!

    Zapraszam do siebie i do obserwowania :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film zły nie jest, ale przed zobaczeniem spodziewałam się po nim więcej. ;)
      Odwiedzę bloga w wolnej chwili. :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane posty