Minirecenzja: Skinheadzi (Teste rasate) (1993)

  22-letni Marco wciąż nie ma pomysłu na siebie. Mieszka z matką, nie pracuje (i nie ma zamiaru), całymi dniami przesiaduje w barze z kolegami, co jakiś czas wypali skręta. Zero celów, marzeń czy ideałów. Sytuacja ulega zmianie, kiedy mężczyzna w autobusie staje się świadkiem pobicia pijanego Roma przez przywódcę grupy młodych neonazistów, działających na rzymskiej prowincji. Marca niesamowicie intryguje pewny siebie "Führer", wstępuje więc do kliki, skrzętnie ukrywając jednak przed nowymi pobratymcami fakt, iż spotyka się z atrakcyjną Somalijką.

  Skinheadzi to z założenia opowieść o człowieku rozdartym, któremu w życiu brakuje silnych autorytetów; o zbłąkanej młodzieży, niepotrafiącej obrać odpowiednich dla siebie wzorców. Film z powodzeniem przekazuje ową myśl przewodnią, lecz zasługa reżysera jest tutaj znikoma - wszelkie "oczywiste oczywistości" mówią same za siebie. Fragasso ograniczył się do suchego wyłożenia zawartej w scenariuszu historii, nie uciekając się do żadnych specyficznych środków wyrazu. Kluczowe morały najczęściej są wygłaszane w formie przydługich, pretensjonalnych monologów, całość robi się więc przegadana. Gdyby nie zdolności aktorskie Gianmarca Tognazziego, Marco byłby postacią zupełnie nieczytelną, a "Führer" bez ekspresyjnej mimiki Giulia Base byłby tępym głosicielem wypranych z emocji haseł. Poza odtwórcami dwóch głownych ról, dzieło Fragasso częściowo ratuje jeszcze dynamiczna muzyka techno, która jako jedyna kreuje coś, co można by, od biedy, nazwać klimatem. O bezbarwności Skinheadów jednak najdosadniej świadczy to, że nawet scena palenia żywcem czarnoskórego imigranta nie wywołuje większego poruszenia.

Ocena: 5/10


***

Komentarze

Najczęściej czytane posty