The Devil's Candy (2015)

Recenzja została opublikowana również na stronie kinomisja.pl - znajdziecie ją pod niniejszym odnośnikiem.

  Reżyser i scenarzysta Sean Byrne już przy okazji swojego pełnometrażowego debiutu, The Loved Ones (2009), pokazał, że nie jest mu obca fachowa żonglerka różnorakimi podgatunkami horroru: od teen slashera poprzez torture porn do kanibalistycznego kina eksploatacji. The Devil's Candy, na które fani twórcy musieli czekać aż sześć lat, po dodatkowym połtora roku tłuczenia się po festiwalach wreszcie trafiło do szerszego obiegu, na dobre potwierdzając smykałkę Australijczyka do ociekających krwią miszmaszy... tyle że obraz ten krwią, ściśle biorąc, wcale nie ocieka. Pozwólcie jednak, że Was uspokoję - chociaż nikt nie zostaje rozczłonkowany (przynajmniej nie przed kamerą) i pod nogami nie chlupie sztuczna posoka, "Cukiereczek" potrafi przyprawić wrażliwego widza o ostry skręt kiszek, a od czasów Teksańskiej masakry piłą mechaniczną (1974) ta trudna sztuka bardzo niewielu filmom się udała.

  Heavymetalowiec Jesse (nomen omen) Hellman wprowadza się wraz z żoną Astrid oraz podzielającą jego muzyczne upodobania córką Zooey do nowo zakupionego domu, mimo iż agent nieruchomości, w poważaniu mając tradycję uświęconą przez setki horrorów, bynajmniej nie ukrywał, że na terenie posesji doszło do paru zgonów. Wkrótce kochający ojciec i troskliwy mąż zaczyna słyszeć demoniczne pomruki, pod wpływem których maluje satanistyczne obrazy.


  Wstęp do The Devil's Candy idealnie wpisuje się w schemat historii o nawiedzonym domu à la Amityville (2005), lecz jeśli tylko mieliście przyjemność zetknąć się z pierwszym dziełem Byrne'a, nie będzie to dla Was żadną zmyłką; zmiana fabularnego kierunku jest wyłącznie kwestią czasu. Tym razem najbardziej bezpośrednie zagrożenie, pomimo wątku nadnaturalnego, przyjmuje formę cielesną, a mianowicie paradującego w czerwonym dresie mężczyzny przy kości, dla postronnego obserwatora mogącego sprawiać wrażenie nieszkodliwego świra. Wzbudzający trwogę, ale zarazem i litość, Ray (świetny Pruitt Taylor Vince) jest idealnym odzwierciedleniem naturalistycznej wizji reżysera: zło nie zawsze wygląda groźnie, a Charlesem Mansonem może być każdy. Na prostotę, wręcz powalającą oczywistość przekazu składa się także charakterystyka protagonistów - zwyczajnej, wspierającej się rodziny, której nie muszą "ubarwiać" wewnętrzne dramaty typu małżeńskie kłótnie czy bunt stereotypowego nastolatka. Hellmanowie (Ethan Embry, Shiri Appleby i Kiara Glasco) od początku wzbudzają zdrową sympatię, co w połączeniu z namacalnością tragedii, jaka staje się ich udziałem, tworzy siłę napędową dramaturgii scenariusza.

  Ci, którzy liczą na powtórkę z rozrywki ze Śmierćgazmu (2015), będą musieli obejść się smakiem, gdyż w The Devil's Candy heavymetalowy motyw nie jest dla fabuły znaczący (równie dobrze pasją Jesse'ego i jego córki mogła być, przykładowo, gra na trójkącie). Ciężkie brzmienia stanowią tutaj środek stylistyczny mający na celu, poza uzasadnieniem doboru ścieżki dźwiękowej i stworzeniem okazji do prezentacji odrobiny subkulturowego humoru, jeszcze większe przybliżenie nam (czyt. wielbicielom metalu) postaci. Film Byrne'a od swojego nowozelandzkiego kuzyna różni się też stężeniem ekranowej makabry, której w omawianym przypadku właściwie nie ma w ogóle; mimo tego jednak od obrazu bije niezdefiniowaną brutalnością... może właśnie dlatego, że los bohaterów nie jest nam obojętny, a może reżyser po prostu doskonale wiedział, gdzie należy zrobić cięcie, aby odpowiednio pobudzić wyobraźnię widza. Jakkolwiek by było, na brak ekscytacji narzekać nie można, ba - wysoce prawdopodobne, że podczas seansu grymas przerażenia zagości na Waszych twarzach więcej niż raz, a w trakcie kilku kluczowych scen ręka sama powędruje do ust.



  Chociaż Byrne, biorąc pod uwagę skromność jego dotychczasowego dorobku, wciąż zalicza się do "twórców niedoświadczonych", zdążył już wyrobić swoją autorskość. The Devil's Candy z The Loved Ones łączy cały wachlarz metodycznych atrybutów, z naciskiem na jakość postaci na czele - o dziwo, nie wkurza nawet nastolatka, a to prawdziwa rzadkość w gatunku horror. Druga produkcja w karierze australijskiego filmowca to mroczna (acz nie napawająca poczuciem beznadziei) historia, minimalistyczna w formie opowieść o odwiecznej walce dobra ze złem oraz - przede wszystkim - dobra, emocjonująca rozrywka.

Ocena: 7/10

***

Komentarze

Najczęściej czytane posty