Miesiąc miodowy (Honeymoon) (2014)

  Świeżo upieczone małżeństwo, Bea i Paul, udają się na miesiąc miodowy do dzikich, aczkolwiek urokliwych, kanadyskich borów, gdzie znajduje się skromny domek letniskowy należący do rodziców panny młodej. Przez pierwsze dni para spędza czas na niczym niezakłóconej sielance, lecz po tym, jak pewnej nocy Paul znajduje Bea błąkającą się nago po lesie, ta wydaje się być całkiem inną osobą...

  Honeymoon jest niezwykle udanym debiutem reżyserskim Leigh Janiak, który swoją premierę miał 7 marza 2014 na festiwalu South by Southwest (SXSW). Mimo iż film nosi wyraźne ślady braku doświadczenia twórców pod kilkowa względami technicznymi, po seansie można z czystym sumieniem stwierdzić, że Janiak z sukcesem osiągnęła przyświecający jej w trakcie procesu tworzenia scenariusza cel - ukazanie w niecodzienny sposób, że byle drobnostka potrafi nieodwracalnie namieszać nawet w nieskazitelnych relacjach między idealnie dobranymi małżonkami.

  Honeymoon rozpoczyna się od opowieści o pierwszej randce i skromnym weselu młodej pary - Paula i Bea. Nowożeńcy wybierają się na miesiąc miodowy do domku nad jeziorem, gdzie planują razem poświęcać się wesołym harcom, typowym dla perfekcyjnie rozumiejących się ludzi, szeptaniu słodkich słówek oraz rozkoszy cielesnej. Na początku nic nie zakłuca ich spokoju, jednak wkrótce przychodzi im zmierzyć się z czymś całkowicie niespodziewanym... Bea pewnej nocy wychodzi niepostrzeżenie do lasu, gdzie Paul znajduje ją nagą i mocno skołowaną. Kobieta nie pamięta, co się wydarzyło, albo też po prostu nie chce się z tego zwierzyć. Faktem jest, że świeżo upieczona żona zachowuje się dziwnie - zapomina jak się przygotowuje tosty, nie śmieje się z żartów męża i wszelkimi możliwymi sposobami unika seksu. Paul jest pewien, że w lesie coś musiało się stać jego ukochanej, a widz towarzyszy mu w tych podejrzeniach...


  Akcja filmu toczy się na przestrzeni pozornie rozległej i otwartej (co jest bardziej otwartego od praktycznie bezludnych działek letniskowych nad jeziorem?), lecz podczas seansu nie można pozbyć się poczucia klaustrofobicznej duszności. Odzwierciedla to nieprzyjemną atmosferę panującą między współmałżonkami, którzy nagle z niewiadomego powodu przestają się rozumieć. Po niewytłumaczalnym nocnym wypadzie Bea do lasu, na wierzch wypływają coraz to nowe powody do nieporozumień. Wrażenie, że razem z dwójką protagonistów zostajemy osaczeni przez nieznane "coś", potęguje fakt, że w Honeymoon nie ma już więcej postaci (poza jeszcze jedną podejrzaną parką, pojawiającą się na ekranie w sumie na nie więcej niż 10 minut). Fabuła skupia się tylko i wyłącznie na Bea i Paulu - widzimy ich o każdej porze dnia i nocy, oddających się najbardziej prozaicznym czynnościom oraz prowadzących płytkie, często kończące się bezsensownymi sprzeczkami rozmowy. Jeśli zdecydujemy się na seans obrazu Janiak, przez 87 minut będziemy skazani na wyłączne towarzystwo tych młodych ludzi, którzy, po złożeniu sobie przysięgi miłości po grób, zostają postawieni przed nową rzeczywistością wspólnego życia tylko we dwoje... W końcu to właśnie na tym polega małżeństwo.

  Seans Honeymoon bez wątpienia trzyma nas w napięciu. W dużej mierze zawdzięczamy to bardzo dobrze odegranym przez swoich odtwórców postaciom, z którymi jednak się nie identyfikujemy. Jesteśmy jedynie bezstronnymi widzami, z bliskiej odległości przypatrującymi się zmaganiom bohaterów ze sobą nawzajem. Na początku to Bea jest obiektem naszych podejrzeń, więc na chwilę możemy postawić się w skórze zaniepokojonego jej stanem zdrowia mężczyzny, ale z czasem już sami nie wiemy, co sądzić o zachowaniu kobiety. Z jednej strony wydaje się być inna, odległa, lecz z drugiej myślimy: może po prostu Paul nie znał wcześniej tej strony charakteru swojej lubej? Nie byłoby w tym nic dziwnego - w wielu małżeństwach dzieje się źle, kiedy w praniu zaczynają wychodzić wszelkie brudy. Patrząc na fabułę filmu z przyziemnej strony, jest on zwykłym dramatem psychologiczno-obyczajowym, przedstawiającym rozpad wzajemnych relacji obiecującej młodej pary. Dostajemy jednak bardzo subtelne znaki wskazujące na to, że dzieje się nieco więcej, i chociaż na początku łatwo jest je przegapić, z upływem kolejnych minut stają się nachalne do tego stopnia, że nie da się nie przewidzieć zakończenia.



  Honeymoon jest obrazem bardzo delikatnym - nie zobaczymy tutaj tryskającej po ścianach sztucznej posoki, tony gore czy brutalnych mordów. Całość opiera się na czystym klimacie niepewności, który momentami staje się tak silny, że poczucie zagrożenia zaciska na widzu swoje lodowate kleszcze. Film jest też prawdziwym miszmaszem gatunkowym, łączącym w sobie elementy science fiction, body horroru i horroru psychologicznego, jednak dziecinnie prosta fabuła oraz brak większej spektakularności wizualnej sprawiają, że tę wielosmakową pigułkę niezwykle łatwo przełknąć. Konkretnych efektów specjalnych jest tyle, ile kot napłakał, ale za to zostały zrealizowane na najwyższym poziomie za pomocą realistycznych rekwizytów - przed seansem radzę się przygotować w szczególności na jedną wyjątkowo nieapetyczną scenę z udziałem pochwy. Jeśli chodzi o grę aktorską, również nie mam nic do zarzucenia - zarówno Rose Leslie w roli Bea (którą pani reżyser upatrzyła sobie oglądając Grę o tron), jak i Harry Treadaway jako Paul spisali się świetnie. Niektóre dialogi zbytnio silą się na dowcip, chybotanie kamery w kilku scenach denerwuje, a monotonna muzyka po pewnym czasie nuży (zwłaszcza gdy przyłapujemy się na ciągłym nuceniu w głowie prostej melodyjki), lecz czym są te drobne niedociągnięcia w obliczu tak sprawnie zrealizowanego, wciągającego horroru?

  Honeymoon jest pozycją skierowaną do widza nienastawionego na typowe dla kina grozy XXI wieku efekciarstwo i sztampowo "pogmatwane" wątki fabularne. Tutaj doświadczymy jedynie rozkosznej przewidywalności (mimo wszystko wciągającej) oraz niepozbawionej treści historii, okraszonych paroma profesjonalnie zrealizowanymi krwawymi scenkami. Janiak w swoim obrazie lekką ręką połączyła kilka podgatunków, które w dziejach horroru wystąpiły razem zdecydowanie więcej niż raz, zatem nie ma mowy o wyjątkowej kreatywności czy inwencji twórczej... Seans jednak w żadnym wypadku nie jest stratą czasu - taki solidny w swej prostocie straszak bez dwóch zdań potrafi zapewnić publice emocje wystarczające, żeby obyło się bez ziewania.

Ocena: 7/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

  1. Moim zdaniem bardzo dobry film. Stonowany, aż do zakończenia pełen podskórnej, nie dosłownej grozy i wciągający osobliwą relacją pomiędzy dwójką bohaterów. Realizacja jest zbliżona do "Coś za mną chodzi" - kameralna, stylizowana na lata 70-te, 80-te, a to kolejny duży plus. Parę potknięć oczywiście też jest, ale w moim przypadku nie przesądziły one o jakości filmu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Już nawet nie wspomnę ile razy zabierałam się do tego filmu. Jestem go ciekawa, szczególnie po twojej opinii. W końcu muszę się za niego zabrać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Również mi sie podobal pomimo slabej koncowki, ktora mnie jakos nie przekonala. Biorac pod uwage ze nie jestem fanka tego gatunku, to tutaj wysiedzialam z zainteresowaniem do konca!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie zakończenie się spodobało, takie niedopowiedzone, szkoda tylko, że tak łatwo było je przewidzieć.

      Usuń

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane posty