Blood Beach (1980)

  Piękna, gorąca kalifornijska plaża. Młodzi chłopcy i dziewczęta całe wolne dnie spędzają na opalaniu, niewinnych flirtach i chlapaniu się w morzu. Upalną atmosferę beztroski zakłóca jednak śmierć, która swoją pierwszą ofiarę, starszą panią wyprowadzającą psa na spacer, zabiera o porannej zorzy - zapada się piasek, powietrze tnie ostry krzyk i zanim ktokolwiek przybiega na pomoc, kobieta znika, wessana pod ziemię przez nieznaną siłę. Sprawą zajmuje się miejscowa policja oraz ratownik straży przybrzeżnej, Harry Caulder (David Huffman), który pełnił patrol, gdy doszło do tajemniczego incydentu.

  Rekin z kultowej serii Szczęki został pokonany dopiero dwukrotnie, kiedy Jeffrey Bloom wpadł na pomysł, żeby postraszyć widownię niebezpieczeństwami czyhającymi na nich nie w morzu, a na okalającym je gruncie, gdzie, o ile naukowcom wiadomo, żadne ostre zębicha nie powinny nikomu grozić. "Gdy już myśleliście, że można bezpiecznie wrócić do wody - nie możecie się do niej dostać", głosi więc hasło promocyjne Blood Beach, wciąż przyciągając przed ekrany zaciekawionych widzów, którym niestraszna jest nawet rasowa klasa B: ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami. I wszystko byłoby pięknie, ładnie, gdyby nie fakt, że uroczą w swej prostocie historię tłamsi natłok nudnawych dialogów, tylko z rzadka wywołujących uśmiech na twarzy odrobiną parodiowego humoru, a obiecywanej w tytule krwi jest karygodnie mało.


  Mimo że to właśnie dystans i prześmiewczy charakter ratują obraz Blooma przed całkowita klęską, musimy się nieźle napocić, aby te elementy w nim dostrzec. Zbyt wierne naśladownictwo formalnych absurdów kina grozy (głównie tego kręconego w śmiertelnie poważnym tonie) bezpowrotnie gubi gdzieś sporą część swojej autoironii, z założenia zabawne kwestie brzmią zatem po prostu głupkowato i nienaturalnie; nawet w ustach obsady, która (jak na niskobudżetowe standardy) odwala kawał zaskakująco dobrej roboty, z wzbudzającym sympatię Burtem Youngiem na czele. Nieco lepiej natomiast ma się humor czysto sytuacyjny; bardziej przemyślany i klarowny, wywleka na wierzch przywary podgatunku animal attack ogólnie, a Szczęk (1975) szczególnie, w rozkoszny sposób unikając odpowiedzi na tak kłopotliwe pytania jak: dlaczego, u licha, ci przeklęci plażowicze z uporem maniaka wracają do miejsca, gdzie trup z dnia na dzień ściele się coraz gęściej?

  Co się tyczy poziomu wykonania efektów praktycznych - a w tanim horrorze są one zawsze sprawą pierwszorzędną - to Blood Beach nie dostarcza wyjątkowo wielu powodów do narzekań. Ograniczenie włożonych w produkcję środków finansowych oczywiście kłuje w oczy, powodem jednakże jest nie tyle wszechogarniający kicz, który dla miłośników gatunku będzie raczej zaletą, co brak odpowiedniej szczodrości. W filmie znajdzie się parę sugestywniejszych scenek (na przykład nagła, acz jak najbardziej spodziewana utrata przyrodzenia przez jedną z postaci), lecz niestety i one, wraz z tymi mniej wymyślnymi, nacechowane są pozostawiającą okrutny niedosyt powściągliwością - w większości przypadków kończy się na niewielkiej kałuży krwi, a ta przecież spragnionego B-klasowej rozrywki widza w pełni zaspokoić nie może, nieprawdaż?


  Niedobór prawdziwie soczystego gore zdecydowanie nie idzie w parze z tylko przeciętnie śmieszną parodią... Słowo "przeciętny" jest także najlepszym określeniem całokształtu tworu Blooma, który nie bez przyczyny w swojej karierze nie poświęcił się bardziej kinu grozy czy pochodnym nurtom. Seans Blood Beach jest lekki i łatwy, ale znacznie mniej przyjemny, niż może to sugerować pobudzająca wyobraźnię ilustracja na plakacie (dodatkowa informacja dla zainteresowanych - pań w bikini prawdopodobnie też nie uświadczycie tutaj aż tyle, ile byście chcieli).

Ocena: 5/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

Najczęściej czytane posty