Czarownica miłości (The Love Witch) (2016)
Twardym orzechem do zgryzienia jest miłość... znaleźć pokrewną duszę to jedno, a samemu być pokrewną duszą - drugie. Elaine doskonale wie, jakie nieprzyjemności mogą spotkać kobietę, jeśli ulokuje ona swoje uczucia nie tam, gdzie trzeba; nieszczęśliwe małżeństwo, zakończone rozwodem, doświadczyło ją bardzo dotkliwie. Ale teraz, mimo iż wciąż gotowa kochać gorąco i po wieki, jest zupełnie inną osobą: silną, pewną swych wdzięków oraz mocy, jaką te mają nad płcią brzydką. Teraz Elaine - zabójczo ponętna - jest czarownicą.
Można odnieść wrażenie, że w The Love Witch pierwsze skrzypce gra daleko posunięta stylizacja. Już wstępna sekwencja, wyraźny ukłon w stronę Hitchcockowskich Ptaków (1963), uzmysławia, z jaką estetyką przyjdzie nam obcować: imitacja barw Technicoloru, mocne makijaże, wykorzystanie tylnej projekcji, teatralna gra aktorska, detaliczne zbliżenia (ach, te wymalowane oczęta...) i wysublimowana erotyka. Jednak drugi pełnometrażowy film Anny Biller - reżyserki i scenarzystki, która poprzez swoją twórczość dobitnie głosi ideologię girl power - tylko z wierzchu tętni kolorami dawno minionej epoki. Pod kopułą sentymentu do magii lat 60. i 70. bowiem wrze od innych, zgoła współczesnych (pomimo estetyki retro akcja rozgrywa się w czasach obecnych) nastrojów.
Ona, Elaine, czyli femme fatale z krwi i kości (w przeciwieństwie do bohaterek horrorów "sikstisowych", które najczęściej były "fatalne" wyłącznie w obrębie pewnych zasad przyzwoitości), nie uznaje granic. Kiedy tylko wpada jej w oko mężczyzna, w ruch idą magiczne praktyki, oczywiście w imię wzniosłej, wiecznej miłości. Kobieta jednak zmienną jest, coraz to nowsze podboje szybko zaczynają więc męczyć piękną niewiastę. Przy użyciu metafory okultyzmu The Love Witch podejmuje odwieczne zagadnienie ról płci; potwierdza utarte przez tradycję społeczne układy damsko-męskie po to tylko, aby za chwilę całkowicie wywrócić je do góry nogami i z namaszczeniem oddać się celebracji potęgi kobiecej seksualności - tak często umniejszanej, piętnowanej i sprowadzanej do wstydliwego tematu tabu. Dla Elaine jej mamiąca zmysłowość jest narzędziem zarówno władzy, jak i zguby, doprowadzającym mężczyzn do szaleństwa, ale i przyciągającym wrogie spojrzenia...
Subtelny, acz drapieżny seksapil głównej bohaterki objawia się przy każdym jej kroku: w patrzących wyzywająco oczach, pomalowanych na wściekle czerwony kolor paznokciach, lekko podszytych fałszem uśmiechach, kruczoczarnych włosach, namiętnych zwierzeniach. Na wielką pochwałę zasługuje Samantha Robinson; aktorka odnalazła się jak ryba w wodzie w roli "kobiety śmiertelnej", jak również w trochę pompatycznej, trochę kiczowatej formie stylistycznej obrazu (takiego efektu nie powstydziłby się sam Mario Bava), wymagającej od niej zachowania wiarygodności w sztywnym manieryźmie - tchnięcia żaru w chłodny schemat artystyczny. To, dokąd zaprowadzi Elaine niestrudzona pogoń za szczęściem w miłości, jest nam, wydawałoby się, dość jednoznacznie wskazywane, ale zakończenie - równie nagłe, co prowokacyjne - ostatecznie nadchodzi nie bez sporej dozy zaskoczenia.
Można odnieść wrażenie, że w The Love Witch pierwsze skrzypce gra daleko posunięta stylizacja. Już wstępna sekwencja, wyraźny ukłon w stronę Hitchcockowskich Ptaków (1963), uzmysławia, z jaką estetyką przyjdzie nam obcować: imitacja barw Technicoloru, mocne makijaże, wykorzystanie tylnej projekcji, teatralna gra aktorska, detaliczne zbliżenia (ach, te wymalowane oczęta...) i wysublimowana erotyka. Jednak drugi pełnometrażowy film Anny Biller - reżyserki i scenarzystki, która poprzez swoją twórczość dobitnie głosi ideologię girl power - tylko z wierzchu tętni kolorami dawno minionej epoki. Pod kopułą sentymentu do magii lat 60. i 70. bowiem wrze od innych, zgoła współczesnych (pomimo estetyki retro akcja rozgrywa się w czasach obecnych) nastrojów.
Subtelny, acz drapieżny seksapil głównej bohaterki objawia się przy każdym jej kroku: w patrzących wyzywająco oczach, pomalowanych na wściekle czerwony kolor paznokciach, lekko podszytych fałszem uśmiechach, kruczoczarnych włosach, namiętnych zwierzeniach. Na wielką pochwałę zasługuje Samantha Robinson; aktorka odnalazła się jak ryba w wodzie w roli "kobiety śmiertelnej", jak również w trochę pompatycznej, trochę kiczowatej formie stylistycznej obrazu (takiego efektu nie powstydziłby się sam Mario Bava), wymagającej od niej zachowania wiarygodności w sztywnym manieryźmie - tchnięcia żaru w chłodny schemat artystyczny. To, dokąd zaprowadzi Elaine niestrudzona pogoń za szczęściem w miłości, jest nam, wydawałoby się, dość jednoznacznie wskazywane, ale zakończenie - równie nagłe, co prowokacyjne - ostatecznie nadchodzi nie bez sporej dozy zaskoczenia.
Dzieło Biller może niecierpliwić ze względu na nieco senną narrację, momentami niepotrzebnie spowalniającą akcję. Jest to jednak jedyny zarzut, jaki można postawić utalentowanej twórczyni: kobiecie-orkiestrze, odpowiedzialnej nie tylko za scenariusz i reżyserię, lecz także produkcję, kompozycję muzyki, scenografię, kostiumy i edycję filmu. The Love Witch to kino bardzo zdyscyplinowane, przemyślane i do przemyśleń skłaniające, równocześnie dbające też o walory wizualne i rozrywkowe.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
***
Powyższa recenzja znajduje się również na portalu filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.
Komentarze
Prześlij komentarz