Intruz (Intruder) (1989)
Od końca lat 70. do pierwszej połowy lat 80. podgatunek slash przeżywał prawdziwy boom popularnościowy. Z modą już tak jest, że złaknieni łatwego zarobku przedsiębiorcy aż nadto intensywnie starają się zaspokoić popyt na dany produkt, i twórcy filmowi wcale nie stanowią pod tym względem wyjątku. Zrealizowanych według jednego i tego samego wzoru rąbanek wyszło niesamowicie wiele - niektóre z nich mają się zwyczajnie dobrze, bardzo nieliczne zyskały miano kultowych, a inne, słusznie lub nie, odeszły w zapomnienie. Intruz zalicza się do ostatniej kategorii, nad czym nie da się nie ubolewać, gdyż pełnometrażowy debiut reżysera i scenarzysty Scotta Spiegela, acz oddalony o lata świetlne chociażby od poziomu Koszmaru z ulicy Wiązów, jest jednym z najlepiej nakręconych, najbardziej klimatycznych i brutalnych slasherów końca lat 80.
Miejsce akcji filmu zapewne będzie bliskie każdemu widzowi. W końcu wszyscy tam chodzimy, często z rodziną, wyskakujemy na chwilę, by kupić coś, czego brak odczuliśmy niespodziewanie, albo urządzamy wyprawę raz na kilka dni i robimy przemyślane zapasy, a jeśli akurat trafimy na promocje - przepychanki i, o zgrozo, nawet wyrywanie sobie towaru z rąk murowane... Mowa oczywiście o supermarkecie. Film nakręcono w prawdziwym sklepie, wynajętym specjalnie do tego celu, a puste półki wypełniono ponad dwiema tonami sprowadzonych tanim kosztem wadliwych produktów, wszystko prezentuje się zatem jak najbardziej wiarygodnie. Opowieść rozpoczyna się pewnego zwykłego wieczoru, tuż przed zamknięciem marketu. Do jednej z kasjerek - Jennifer (Elizabeth Cox) - przychodzi jej niezrównoważony psychicznie były chłopak Craig (David Byrnes) i gadką godną rasowego stalkera oraz kilkoma mocnymi szarpnięciami próbuje przekonać dziewczynę, by ta do niego wróciła. Obecnym przy zdarzeniu mężczyznom udaje się wyrzucić na zewnątrz agresywnego typa i wszystko wraca do normy, ale radość trwa krótko - ktoś zaczyna po kolei mordować zamkniętych w sklepie pracowników.
Jeśli patrzeć jedynie na fabułę, to Intruz jest filmem bardzo sztampowym. Zabójca na bardziej lub mniej wyszukane sposoby eliminuje kilkoro niczego niespodziewających się ofiar, co nabiera atrakcyjności dzięki oryginalnemu miejscu akcji, lecz poza tym na pierwszy rzut oka dzieło Spiegela nie wyróżnia niczym szczególnym na tle całej masy slasherów klasy B. Są to jednak wyłącznie pozory - wystarczy kilkanaście minut seansu, aby się przekonać, że mimo iż jest sporo innych, w tym różnież wizualnych, niedociągnięć, niski budżet nie przeszkodził reżyserowi w stworzeniu małego operatorskiego majstersztyku. Ciekawe zastosowanie kamery subiektywnej (point of view camera) skutecznie pomaga w budowaniu odpowiedniego poczucia czającego się po kątach zagrożenia, chociaż najbardziej nietypowe ujęcia - jak na przykład to z perspektywy telefonu, przez który rozmawia jedna z postaci - nie przedstawiają faktycznej pozycji mordercy, tylko w przenośni oddają wszechobecność niebezpieczeństwa.
W slasherze sceny zabójstw mogą być ważne, ale wcale nie muszą, czego najlepszym dowodem jest sukces niemalże całkowicie bezkrwawego Halloween Johna Carpentera. Intruz jednak nie ma aż tak mocnego klimatu i nie jest wystarczająco dopieszczony technicznie, żeby niedostatek dosłownej makabry mógł ujść mu płazem... Całe szczęście, że zmysł gatunkowy twórców był ostry i jest parę solidnie zrealizowanych, prezentujących się stosunkowo realistycznie mordów, wśród których zdecydowanie odznacza się przecięcie głowy krajalnicą do mięsa. Nie brakuje też bardziej tradycyjnych sposobów zabijania, za pomocą noży, tasaków czy innych, typowych dla filmów slash ostrych narzędzi, a "zwierzyny ubonej", w skład której między innymi wchodzą wymienieni w czołówce Sam i Ted Raimi, w supermarkecie jest całkiem sporo, jatka jest więc konkretna. Wręcz nie sposób jest się nudzić na szybkiej drodze prowadzącej do zaskakującego zakończenia, które oczywiście również składa się na wyjątkowość tego obrazu, i to wcale nie dlatego, że w epizodycznej roli pojawia się tam znany z Martwego zła Bruce Campbell.
W slasherze sceny zabójstw mogą być ważne, ale wcale nie muszą, czego najlepszym dowodem jest sukces niemalże całkowicie bezkrwawego Halloween Johna Carpentera. Intruz jednak nie ma aż tak mocnego klimatu i nie jest wystarczająco dopieszczony technicznie, żeby niedostatek dosłownej makabry mógł ujść mu płazem... Całe szczęście, że zmysł gatunkowy twórców był ostry i jest parę solidnie zrealizowanych, prezentujących się stosunkowo realistycznie mordów, wśród których zdecydowanie odznacza się przecięcie głowy krajalnicą do mięsa. Nie brakuje też bardziej tradycyjnych sposobów zabijania, za pomocą noży, tasaków czy innych, typowych dla filmów slash ostrych narzędzi, a "zwierzyny ubonej", w skład której między innymi wchodzą wymienieni w czołówce Sam i Ted Raimi, w supermarkecie jest całkiem sporo, jatka jest więc konkretna. Wręcz nie sposób jest się nudzić na szybkiej drodze prowadzącej do zaskakującego zakończenia, które oczywiście również składa się na wyjątkowość tego obrazu, i to wcale nie dlatego, że w epizodycznej roli pojawia się tam znany z Martwego zła Bruce Campbell.
Spiegel w Intruzie nie odszedł zbytnio od konwencji mocno wyeksploatowanego podgatunku, jakim już wtedy był slasher, lecz mimo tego udało mu się zręcznie uniknąć pospolitości. Film ten jest dobrym przykładem na to, że ograny schemat nie zawsze wadzi w rozwijaniu skrzydeł wyobraźni i nawet najbardziej oklepany deseń można wykorzystać w miarę kreatywnie. Półtoragodzinny seans nie dłuży się, postaci, choć niezbyt wyraziste, da się lubić, sceny gore zachwycają bezbłędnym wykonaniem... Dodajmy jeszcze do tego interesującą pracę kamery i niespodziewany zwrot fabularny, a otrzymamy naprawdę rzetelnie zrealizowany horror.
Ocena: 7/10
***
Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.
Komentarze
Prześlij komentarz