Moja krwawa walentynka (My Bloody Valentine) (1981)

  W małym miasteczku Valentine Bluffs wszyscy mężczyźni pracują w kopalni węgla. Wieczorami knajpy zapełniają się młodymi ludźmi, którzy w odosobnionej miejscowości nie mają zbyt wielu rozrywek poza alkoholem i seksem. Zbliżają się walentyki oraz organizowany z tej okazji bal, na który wszyscy przygotowują się w wielkim ferworze, lecz najwyraźniej jest ktoś, kto nie przepada za tym świętem. Dwa dni przed 14-tym lutego burmistrz Hanniger dostaje "walentynkę" od nieznajomego - ludzkie serce zapakowane do pudełka po czekoladkach. Tego samego wieczora zostaje też zabita kobieta, do której dziury w torsie zabójca ubrany w pełny strój górniczy wkłada kartkę z ostrzeżeniem, że jeśli przyjęcie walentynkowe nie zostanie odwołane, ofiar będzie znacznie więcej. Burmistrz jak naszybciej robi to, czego żada oprawca, ale młodzi z Valentine Bluffs nie chą zrezygnować z imprezy, na którą tak strasznie się cieszyli, postanawiają więc zabalować nie zważając na oficjalny zakaz. Przed mordercą jednak nic się nie ukryje, więc ostro zakrapiana alkoholem zabawa wkrótce zamienia się w krwawą jatkę...

  Moja krwawa walentynka została nakręcona w okresie największego szału na horrory typu slash, który trwał od końca lat 70-tych do pierwszej połowy lat 80-tych. Pierwotnie tytuł filmu miał brzmieć "The Secret", ale pod wpływem ówczesnej mody na slashery z motywem przewodnim świąt (Czarne święta (1974), Halloween (1978), Piątek 13-go (1980)) został zmieniony na My Bloody Valentine, aby skuteczniej ściągnąć widzów do kin. Jednak to nie sama tematyka walentynek jest mocną stroną tego obrazu, a nietypowe miejsce akcji. Film kręcono w prawdziwej opuszczonej kopalni - Princess Colliery Mine w miejscowości Sydney Mines w Nowej Szkocji (Kanada), którą wybrano ze względu na odludne położenie oraz ponure i zimne otoczenie. Moja krwawa walentynka niestety nie mogła zostać wypuszczona w pełnej formie ze względu na liczne sceny "skrajnej" przemocy oraz gore, tak więc w bezwzględnym Motion Picture Association of America (MPAA) zdecydowano, że trzeba wyciąć aż 9 minut soczystego materiału, z którego światło dzienne zobaczyły tylko 3 minuty, i to dopiero w 2009-tym, podczas gdy reszta do dziś gnije w zakurzonych archiwach wytwórni Paramount (podobno całość została wyświetlona tylko raz w 1982, na płatnym kanale telewizyjnym ONTV). Za 90-cio minutową wersję ocenzurowaną nie ma co się zabierać, ponieważ i tak zostało z niej usunięte wszystko, co najciekawsze, czyli sceny morderstw, polecam więc bez wahania od razu sięgnąć po 93 minutowe wydanie "uncut" i mieć nadzieję, że ktoś kiedyś zmiłuje się nad nami i umożliwi zobaczenie pozostałych 6 minut filmu w pełnej, nieskalanej żadną cenzurą formie.


  Wszystko zaczyna się w kopalni. Dwoje ludzi w kombinezonach i maskach górniczych przemierza ciemne korytarze. Jednym z nich jest morderca, o czym przekonujemy się niemalże od razu. Mieszkańcom miasteczka Valentine Bluffs nie dane będzie wybawić się na balu walentynkowym, ponieważ jest ktoś, kto wciąż pamięta o tragicznych zdarzeniach sprzed dwudziestu lat, a mianowicie o nieszczęśliwym wypadku w kopalni. Młodzi mężczyżni z Balentine Bluffs pracują jako górnicy i nie mają zbyt wielu rozrywek, nic więc dziwnego, że 14 lutego jest dla nich wielkim wydarzeniem i zarazem świetną wymówką, żeby bez granic oddać się dobrodziejstwom używek oraz przyjemnościom cielesnym. Protagoniści Mojej krwawej walentynki są bardzo konwencjonalni dla gatunku slash, ciągle rozszczebiotani i skorzy do głupich kawałów, ale nawet dość sympatyczni, a na ich dobrą zabawę miło jest popatrzeć (to oni są moimi drugimi ulubionymi slasherowymi bohaterami, zaraz po tych z Koszmaru z ulicy Wiązów (1984)). Są trochę starsi niż zazwyczaj ma to miejsce w tego typu filmach, gdyż lata licealne, a nawet studenckie, bez wątpienia mają już daleko za sobą, jednak nie przewraca to do góry nogami całego zamysłu kina slash. Ten lekki, łatwy i przyjemny horror tradycyjnie jest skierowany do nastoletniej grupy odbiorczej, jako iż sielankowa atmosfera stoi twardo dokładnie tam, gdzie nakazuje utarta norma. Jest zabawa i seks, seks i zawawa, zabawa, seks i piwo... Aż do pojawienia się na imprezie bezwzględnego mordercy nienawidzącego swięta zakochanych - Harry'ego Wardena...

  Zidentyfikować final girl nie jest trudno. Jak zawsze, jest nią najbardziej rozgrymaszona kobietka w filmie, która akurat w tym przypadku zwie się Sarah. Dziewczyna ma "poważny" problem. Startuje do niej aż dwóch adoratorów - twardziel T. J. oraz jego kumpel Axel. T. J. był z Sarah, lecz chęć wyrwania się z zabitej dechami wioski popchnęła go na wschód, gdzie wybył bez zastanowienia, zostawiwszy lubą na lodzie bez jednego słowa. Przez czas jego nieobecności Axel zabrał się do roboty i zdobył serce Sarah, o które jednak T. J. upomniał się, kiedy musiał wrócić do Valentine Bluffs ze skulonym ogonem po tym jak poniósł porażkę w wielkim świecie. Tak więc przyjaciele muszą zmierzyć się z faktem, że dziewczyna jest tylko jedna, a ich jest dwóch... I jak tu żyć? Nawet Sarah do końca nie wie, którego faceta tak naprawdę chce, przez co chodzi jak struta przez większość filmu, a jej koleżanki muszą ją pocieszać. Dobrze, że zjawił się morderca i wybił całej trójce z głowy te miłosne bzdety, do tego pomagając Sarah dokonać wyboru. W rolę final girl wcieliła się Lori Hallier i chociaż nie powala na kolana, to nawet potrafi zaskarbić sobie sympatię widza, zwłaszcza kiedy w końcu dochodzi do smakowitego pościgu z zabójcą po ciemnych, wrogich korytarzach kopalni, gdzie dziewczyna ma szansę wykazać się charakterem silniejszym od innych żeńskich postaci, ale nieprzewyższającym męskości muszącego ratować ją "rycerza na białym koniu".



  Odosobniona mieścina, jej prostolinijni mieszkańcy i mroczna tajemnica, którą skrywają starsi, a młodsi traktują jak miejską legendę. Niestety, dowiedziawszy się o przyjęciu walentynkowym, pierwszym od dwudziestu lat w Valentine Bluffs, chowający urazę zabójca daje o sobie znać w brutalny sposób - podrzucając burmistrzowi ludzkie serce w pudełku po czekoladkach. Walentynkowy rzeźnik nazywa się Harry Warden i jest jednym z górników, którzy przed laty zostali zasypani w kopalni. Nie ma co do tego wątpliwości, ponieważ osobnik obnosi się ze swoim byłym zawodem za pomocą pełnego stroju górniczego oraz nieodłącznego kilofu. Warden jest wkurzony, że mieszkańcy jego rodzinnego miasteczka mają zamiar obchodzić święto zakochanych, niepamiętni krzywdy, jaka go spotkała dawno temu w ten dzień, dlatego postanawia, że zabarwi całe to komercyjne szaleństwo na krwistoczerwono. Uczestnicy przyjęcia oczywiście nie wierzą w to, że morderca wciąż żyje, bez zastanowienia decydują się więc przenieść balangę pod ziemię, czyli do kopalni - miejsca udręki Wardena. Ciche, zimne i mroczne korytarze wydają się bohaterom być nie tylko niezwykle atrakcyjnym miejscem do zwiedzania, lecz także świetną alternatywą "love motel". Jest wiele ciemnych kątów, z których nagle może wyskoczyć zabójca w kilofem, ale protagoniści są tego całkowicie nieświadomi i cieszą się z czasu spędzonego w pomieszczeniach, w których niejeden klaustrofobik by dostał niezgorszego ataku paniki.

  Twórcy Mojej krwawej walentynki w wyborze miejsca akcji wykazali się niesamowitym wyczuciem w czasach, kiedy w głębokim slasherowym oceanie trudno już było odróżnić jedną produkcję od drugiej. Opuszczona kopalnia w Sydney Mines okazała się być strzałem w dziesiątkę, który uczynił z filmu niezapomnianą pozycję, lecz to nie tylko sugestywna, klaustrofobiczna przestrzeń, w której każdy osobnik niedoświadczony w zawodzie górnika poczułby się nie na miejscu, jest odpowiedzialna za niebanalny urok Mojej krwawej walentynki. Choć trudno ocenić, w jak bardzo zmodyfikowanej formie możemy dziś oglądać krwawe sceny tego obrazu, i tak są one zadowalające, jako że są nietypowo dosłowne jak na slasher, a ich wykonanie nie stwarza żadnych powodów do żalu ze strony widza. Pierwsze graficzne zabójstwo mamy już we wstępie, ale po nim tempo nieco zwalnia, po to by drastycznie znów przyspieszyć pod koniec. Nie znaczy to jednak, że w środkowej części filmu brak jest smakowitości dla łakomych na zwyrodnialstwo patrzałek wielbicieli kina grozy. Śmierci nie ma tutaj mało, do tego niektóre pomysły scenarzysty na sposoby eliminowania kolejnych postaci są naprawdę nietuzinkowe - wypranie w pralce, nabicie na słuchawkę prysznicową (widok zawieszonych zwłok, z których ust tryska sobie radośnie woda, jest bezcenny), itp., itd. Jest też parę bardziej konwencjonalnych mordów, pełniących rolę zapełniacza, lecz i te zdecydowanie nie nużą.


  Moja krwawa walentynka niewątpliwie jest horrorem, który wybija się z tłumu swoich slasherowych braci z lat 80-tych. Już na początku uwaga widza zostaje skutecznie przyciągnięta miłą dla oka sceną morderstwa i choć potem trup nie ściele się aż tak gęsto, żeby blokować przejście pozostałym przy życiu postaciom, i tak można powiedzieć, że obraz ten jest jednym z bardziej krwawych slasherów. Na pochwałę zasługują też protagoniści, których bardzo łatwo można polubić, lecz największymi zaletami filmu bezapelacyjnie są miejsce akcji - kopalnia - oraz zabójca - żądny zemsty górnik. Sama fabuła nic nowego sobą nie reprezentuje, ale mimo to podczas seansu nuda trzyma się od widza z daleka. Moja krwawa walentynka jest pozycją, której wręcz nie wypada sobie darować.

Ocena: 7/10

***

Zapraszam do śledzenia mojego profilu na filmweb.pl.

Komentarze

  1. Wyjątkowo sympatyczni bohaterowie, przez co z przykrością oglądało mi się to, co wyczyniał z nimi morderca. Jednakże taka charakterystyka postaci jest dla mnie prawie zawsze gwarancją sukcesu, którym jest dla mnie odpowiednia dawka napięcia towarzyszącego scenom, w których grozi im śmierć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sorki za masło maślane, ale piszę po kryjomu z pracy i z telefonu :)

      Usuń
    2. Najbardziej było mi szkoda tej drobnej dziewczyny nabitej na prysznic i jej rozpaczającego chłopaka :(
      I spoko, Twoją wypowiedź da się zrozumieć XD

      Usuń
  2. Muszę w końcu przysiąść do tego filmu, bo odkładam to i odkładam, a jak widać film wart obejrzenia. Wiec mam nadzieję, że uda mi się go szybko nadrobić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam remake'a do nadrobienia.

      Usuń
    2. Po remake'u nie spodziewaj się zbyt wiele :) Ale, co warto dodać, ma on swoje momenty i nie jest skończenie beznadziejnym filmem.

      Usuń

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane posty