Dr Chichot (Dr. Giggles) (1992)

UWAGA! Poniższa recenzja może zawierać spoilery!

  Po zamordowaniu trzech pracowników, ze szpitala psychiatrycznego ucieka mężczyzna, któremu wydaje się, że jest lekarzem. Ze względu za swój charakterystyczny śmiech przez personel placówki nazywany jest doktorem Chichotem. Okazuje się, że Chichot ma powody, by być bardzo zły na mieszkańców miasteczka Moorehigh - w latach 50-tych mieszkał tam z rodzicami, do dnia, kiedy jego ojciec lekarz został ukamienowany przez sąsiadów za to, że zwariował i zabił kilku swoich pacjentów. Oczywiście zbiegły od razu udaje się do swojego opuszczonego domu w Moorehigh z zamiarem "wyleczenia" miejscowości ze zła. Chichot morduje wszystkich, którzy mu się napataczają, zaczynając od pary nastolatków, która w wyniku żartu kolegów zostaje zamknięta w jednym z pokoi rudery. Zemsta na Moorehigh postępuje stopniowo, dopóki "doktor" nie natrafia na Jennifer - uczennicę liceum z wadą serca. Matka Chichota zmarła właśnie na serce, co stało się powodem choroby psychicznej ojca, więc oczywiście kochający syn chwilowo odsuwa "leczenie" Moorehigh na dalszy plan i postanawia, że musi koniecznie "uratować" dziewczynę...

  Dr Chichot, którego jednym ze scenarzystów i reżyserem jest Manny Coto, w moim mniemaniu przedstawia sobą zaskakująco przyzwoity slasher. Film twardo trzyma się konwencji gatunku, dużo zostało zaczęrpnięte z paru innych slasherów i postępowanie fabuły jest mocno przewidywalne. Mimo wszystko ta pozycja coś w sobie ma, coś przyciągającego. Od samego początku filmu wiemy, kto jest zabójcą, więc elementy tajemnicy dotyczą szczegółów pochodzenia Chichota, jego pobudek oraz tego, w jaki sposób zabije kolejną ofiarę. Jednak już nawet sam tytuł wskazuje, czego mniej więcej możemy się po tej postaci spodziewać - lekarskiego fartucha i obowiązkowej teczki z narzędziami. W rolę wcielił się Larry Drake, który z zadania wywiązał się w sposób bardzo zadowalający, zwłaszcza, że to pewnie scenariusz pozwolił mu na wcielenie w życie swojej wizji szaleńca, który prawdziwym lekarzem nie jest, ale jak na kogoś, kto całe życie był zamknięty u czubków, posiada oszałamiający poziom wiedzy medycznej. Dr Chichot, poza sporą dawką humoru i dystansu, nie jest też pozbawiony wykonaniowo bez zarzutu, mrocznych, nastrojowych scenek, jakże konwencjonalnych dla kina grozy, lecz wciąż sprawdzających się niezawodnie.


  Pomysł na stworzenie takiej postaci mordercy jak tytułowy Dr Chichot raczej nie jest jakimś wyjątkowym objawem kreatywności scenarzystów. Mężczyzna o niesamowicie wysokim poziomie IQ żyje sobie w szpitalu psychiatrycznym z dala od rodzinnego miasteczka, gdzie opowieści o nim i jego ojcu od lat 50-tych zdążyły urosnąć do rozmiarów legendy - historii, którą dzieci opowiadają sobie nocą, żeby nastraszyć się nawzajem. Niczym Freddy Krueger z Koszmaru z ulicy Wiązów, ojciec Chichota również dorobił się wierszyka stworzonego przez najmłodszych mieszkańców Moorehigh na swoją cześć. Syn szaleńca sprzed ponad 30 lat zaginął bez śladu, nikt nie wie jak zdołał uciec, albo CZY zdołał. Zupełnie jak Michael Myers w Halloween, zaginiony ucieka z zakładu dla umysłowo chorych, gdzie nikt nie zna jego prawdziwej tożsamosci, i powraca do swojego dawnego domu, który stoi pusty od czasów feralnego linczu szalonego ojca (kolejny wątek zaczęrpnięty z Koszmaru) - doktora Evana Rendella. Mały chłopiec, który zawsze chciał zostać lekarzem jak jego tatuś, teraz jest dorosłym facetem i pragnie zemsty, i to krwawej do tego... Lecz nie do końca pozbawionej litości - w koncu morderstwa są "lecznicze" dla Moorehigh.

  Mimo tego, że główny zarys postaci Chichota jest mieszanką Myersa i Kruegera z dwóch kultowych filmów slash, to antybohater i tak w zaskakujący sposób wnosi do filmu swego rodzaju powiew świeżości. Być może jest to zasługa jego sucharowych "żartów zawodowych", ktore nie mogą nie wywołać uśmiechu na ustach (chociażby wątłego), może charakterystycznego lekarskiego ubioru (nieodłączny biały fartuch), a może przepięknych medycznych narzędzi, które mężczyzna przejął po zmarłym ojcu. Podoba mi się, jak Chichot zabija swoje ofiary przy użyciu przyrządów, których prawdziwe przeznaczenie wcale nie jest groźne (w przeciwieństwie do klasycznych narzędzi zbrodni w slasherach) - rynoskop (mała latarka do badania nosa), termometr, plaster, ciśnieniomierz... Lecz same morderstwa nie są zbytnio graficzne. Zdjęcia są wykonane w taki sposób, żeby widzowie mogli zobaczyć tylko tyle ile trzeba, by mieć pojęcie co się za chwilę stanie (lub właśnie dzieje), i te momenty są zakropione symboliczną tylko ilością krwi. Nie znaczy to jednak, że w Dr Chichocie brak mocniejszych obrazków. Przez godzinę filmu kilkakrotnie zostaje postawione pytanie: jak dr Rendell wydostał syna z domu, gdy mieszkańcy Moorehigh przyszli wyegzekwować na zabójcy swoją karę? Okazuje się, że medyk zaszył syna w zwłokach żony, żeby mały mógł wyjść na zewnątrz, kiedy sytuacja będzie bezpieczna... Scena, gdzie Evan Rendell Junior przecina od wewnątrz swoją zmarłą matkę, do dziś pozostaje dla mnie jedną z najbardziej wstrząsających.



  Dr Chichot jest pod wieloma względami kiczowaty, muszę to przynać pomimo miłości, jakim go darzę. Postacie, które nasz "doktor" zabija, są typowe dla niskobudżetowych slasherów - płytkie, głupie, i trudno sie z nimi identyfikować. Film zresztą tak bardzo skupia się na tytułowym zabójcy i jego poczynaniach, że reszta bohaterów po prostu JEST, jako "zwierzyna ubojna". W logice ich postępowania "dziur" jest jak mrówek - np. natykają sie w nocy u siebie w domu na intruza w kitlu i, zamiast uciekać, postanawiają grecznie poddać się "badaniom", pomijajac sam fakt, że mieszkańcy Moorehigh zdają się nie wiedzieć co to znaczy zamykać drzwi na noc, dzięki czemu nasz niedoszły lekarz nie ma żadnych problemów z odwiedzinami u "pacjentów". Nawet final girl - Jennifer - nie posiada ani śladu rozwiniętej, ciekawej osobowości, która pozostałaby w pamięci widza (jak Laurie z Halloween, Nancy z Koszmaru z ulicy Wiązow, czy nawet Alice a Piątku 13-go). Po prostu jest wiecznie nadąsaną na cały świat, stroniącą od seksu i zbytniej rozwiązłości (obowiązkowa cecha dla slasherowej final girl) nastolatką. Najważniejsze, że ma chore serce, tak jak rodzicielka Chichota. Oczywiście schorzenie nie jest poważne, da się naprawić poprzez prostym zabieg, ale dobroduszny "doktor" postanawia, że nie warto się rozdrabniać i najlepiej od razu przeprowadzić przeszczep - w ramach zapobiegania ewentualnych pózniejszych nawrotów choroby. Żeby mieć co przeszczepić Chichot wycina serca zwłokom swoich ofiar, a potem przykłada je jedno po drugim do piersi Jennifer, by sprawdzić, ktore się nada - "za małe... Za duże... Hmm... W sam raz!".

  W filmie wykorzystane zostały rekwizyty, które w ogóle nie wyglądają realistycznie. W niektórych momentach prezentują się aż nadto sztucznie, jak np. ucięte ręce jednego z pracowników szpitala psychiatrycznego, skąd ucieka Chichot (niezaprzeczalnie guma), zwłoki matki Chichota (też guma), czy też serce wyglądajace z otwartej rany (którą autorzy postanowili twórczo umieścić w okolicy obojczyka). Dla mnie takie efekty specjalne wcale nie są minusem, ponieważ osobiście uwielbiam kiczowate, tanie produkcje z lat 90-tych, i to nie tylko z sentymentalnych pobudek. Uważam, że fizyczne rekwizyty nie muszą do bólu oddawać rzeczywistego wyglądu tego, co mają przedstawiać, żeby robiły niesamowite, groteskowe wrażenie, co w Dr Chichocie zdecydowanie ma miejsce - jak we wspomnianej już scenie wychodzenia dzieciaka z brzucha zmarłej matki, lub scenie Chichota przeprowadzającego na sobie operację wyciągniecia z ciała naboju pistoletowego... Wyjątkowo obrzydliwe momenty, mimo tego, że na kilometr widać, że to pic na wodę. Pewna doza sztucznosci może nawet zwiększyć poczucie groteski, stwarzając wrażenie, że film całkowicie odrywa się od wszelkich granic makabry, które "doktor" z pewnością by napotkał, gdyby działał w rzeczywiśtosci. W końcu pomyślne przeprowadzenie zabiegu chirurgicznego na samym sobie, i to bezbłędnie odgrywając role zarówno chirurga, pomocnika chirurga oraz pacjenta, raczej nie byłoby możliwe... Chyba.


  Chociaż nie wszyscy są fanami kiczowatych, absurdalnych efektów specjalnych i Dr Chichot tym osobom może nie przypaść do gustu, to nie można nie przyznać, że film posiada sporo gotyckiego uroku. Wygląd opuszczonego domostwa Rendellów, sceny, gdzie ubrany w biały fartuch Chichot czai się w ciemności przed domami ofiar, nocne sceny w lesie... W tych momentach reżyser z bardzo dobrym skutkiem postawił na grę światła i cienia, czyniąc z Chichota prawdziwego boogeymana - nocnego straszydła z szafy (czy też spod łóżka), powoli wyłaniającego się z ciemności i rzucającego złowieszcze, zniekształcone cienie. Nic dziwnego, że nawet policjant inspekcjonujący dom Rendellów nie ma zbyt wielkiej ochoty udać się po ciemnych, zakurzonych schodach na drugie piętro domostwa. Osobiście nie boję sie wizyt u lekarza, strzykawki i igły nie robią na mnie wrażenia, a nawet szpitalny smrodek jakoś specjalnie nie odrzuca, jednak spotkać nocą wielkiego faceta ubranego w kitel oraz uzbrojonego w słuchawki lekarskie to zupełnie co innego.

  Dr Chichot jest klasycznym slasherem lat 90-tych (czasów, kiedy ten podgatunek filmów grozy był już praktycznie martwy i pogrzebany), na który zapewne każdy kiedyś musiał się natknąć w telewizji. Ja jestem fanką takich tanich produkcji, gdzie brak realizmu zastępują kicz i klimatyczna groteska, jednak wielbiciele bardziej realistycznej makabry mogą poczuć awersję to tego filmu, pomimo obecności scen, które niewątpliwie są bardzo udane realizacyjnie. Jak to zazwyczaj bywa ze slasherami, nie ma też co liczyć na żadne glębokie przesłania. Pewnie Manny Coto po prostu uznał, że facet, który ubzdurał sobie, że jest lekarzem, i zabija bezmózgich mieszkańców małego miasta, może być naprawdę efektownym mordercą w horrorze... I miał rację. Polecam fanom lekkich, łatwych i przyjemnych slasherów.

Ocena: 7/10

***

Zapraszam do śledzenia mojego profilu na filmweb.pl.

Komentarze

Najczęściej czytane posty