Smash Cut (2009)

  Reżyser horrorów gore klasy Z, Able Whitman, cierpi z powodu surowej krytyki, jaką publiczność na niego kieruje. Widzowie zarzucają mu, że efekty praktyczne w jego obrazach prezentują się żenująco sztucznie. Whitman wkrótce wpada na pomysł, jak zaradzić temu problemowi nie wydając kroci na wymyślne rekwizyty - ambitny filmowiec zaczyna wykorzystywać na planie prawdziwe ludzkie szczątki, które zdobywa mordując jedną ofiarę za drugą.

  Najgłośniejszym filmem Leego Demarbre'a jest Jezus Chrystus - Łowca Wampirów. To, do jakiego gatunku zalicza się owa pozycja, można bez trudu wywnioskować już po samym tytule - ambitne kino raczej to nie jest. Z nieco nowszym dziełem kanadyjskiego reżysera, Smash Cut, jest podobnie, aczkolwiek tym razem trochę wyższy budżet pozwolił na bardziej profesjonalną realizację, w wyniku czego mamy... No właśnie. Co? Z pewnością niezłą parodię i chociaż nie odważyłabym się nazwać obrazu "dobrym" w ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa, ma on w sobie pewne elementy, które fani produkcji tego typu powinni docenić, a mianowicie sporo kiczowatego gore, typową dla tandetnych splatterów groteskę, interesującą obsadę i dużo nawiązań do twórczości "ojca chrzestnego gore".


  Herschell Gordon Lewis pokazuje nam się w intro, gdzie krótko przestrzega widzów przed treścią Smash Cut. Film jest stylizowany na dzieło sławnego reżysera, a scenariusz jest zlepkiem motywów żywcem wziętych z kilku pozycji z jego bogatego dorobku. Główny wątek fabularny - "artysta" korzystający z ludzkich zwłok w procesie twórczym - oparty jest na Color Me Blood Red, ale znajdziemy też wiele pobocznych wstawek z Krwawej orgii (np. śledztwo prywatnego detektywa). "Widzę kręcenie filmów jako biznes i żal mi każdego, kto uważa to za formę sztuki ("I see filmmaking as a business and pity anyone who regards it as an art form") - ogłosił kiedyś Lewis, osobiście potwierdzając, że sam również nie uważa swoich tworów za dobre. Nie każda produkcja musi mieć głębokie przesłanie (choć oczywiście fajnie, jeśli ma), efekty specjalne niekoniecznie muszą być perfekcyjne, montaż idealny, a fabuła logiczna. Dopóki jest popyt na to mniej ambitne kino, do którego między innymi często zaliczany jest podgatunek gore, i dopóki tylko widzowie dobrze się bawią na seansie, dopóty film, nieważne jak bardzo zły, ma prawo bytu. I nie trzeba na siłę dopisywać do tego żadnej filozofii. Fanów krwawych splatterów czy slasherów nie brakuje, dlaczego więc nie kręcić takich "paskudztw" jak Święto krwi, Martwica mózguLudzka stonoga czy też właśnie Smash Cut?

  Dzieło Demarbre'a, chociaż ma jedynie naśladować styl Lewisa, nie aspirując przy tym, aby mu dorównać, ma nad nim niemałą przewagę, wynikającą głównie z faktu, że im bardziej kicz jest zamierzony, tym jest "lepszy". Smash Cut ma w sobie wszystko, za co wielbiciele obrazów à la "latające flaki" kochają ten gatunek, lecz w bardziej świadomej formie. Tutaj puste dialogi, amatorski montaż, płytkie postaci i tandetne efekty specjalne są zabiegiem zaplanowanym i, trzeba przyznać, przeprowadzonym dość sprawnie. Dużą zaletą filmu jest obsada, zapewne będąca jednym z głównych powodów, dla których wielu widzów w ogóle zdecyduje się na seans. David Hess (Ostatni dom po lewej) jako Able Whitman spisał się perfekcyjnie, pokazując, że miał niemałe pokłady zdolności komediowych. Postać grana przez Sashę Grey, znaną przede wszystkim z branży pornograficznej, wypada nieco sztywno, ale to niewielka strata, gdyż nie ona jest gwoździem programu - najczęściej ma za zadanie po prostu potrzymać przed kamerą urwaną głowę czy rękę, a do tego żadnego mistrza nie trzeba (ponadto splattery są przecież formą pornografii, gdzie seks zastępują krew i bebechy, więc doświadczenie w gatunku jest). W mniejszych rolach zobaczymy też Michaela Berrymana (Wzgórza mają oczy) i Raya Sagera (Czarodziej gore)... Jak widać, odtwórcy zdecydowanie mają zachęcać zagorzałych fanów kina grozy do Smash Cut, lecz ich zadanie wcale się na tym nie kończy - bez tych aktorów, których pamiętamy z klasycznych horrorów, produkcja straciłaby sporą porcję swojego sentymentalnego uroku.



  Demarbre z pewnością popisał się niemałą znajomością twórczości "ojca chrzestnego gore" oraz wielkim wyczuciem jego techniki pracy - momentami nawet aż za bardzo. Podczas seansu można odnieść wrażenie, że reżyser zbytnio skupił się na nawiązaniach, za mało polegając na własnej wyobraźni. Odtworzonych scen jest od groma, zarówno tych krwawych, jak i tych spokojnych (do tego często zachowują one nawet amatorskość oryginalnych ujęć tudzież montażu), co niewątpliwie przemówi do wielbicieli pozycji w stylu Krwawej orgii, lecz z czasem prawdopodobnie wywoła lekkie znużenie ze względu na przewidywalność całości. Humor sytuacyjny i inne chwyty komediowe powinny ucieszyć fanów Lewisa, jednak widzowie, którzy nie widzieli jego filmów albo za nimi nie przepadają, nie znajdą tutaj wiele dla siebie. Najbardziej pozytywnie zaskakuje muzyka, również przywodząca na myśl grindhouse'owe produkcje ubiegłego wieku, ale i wśród efektów specjalnych gore jest kilka zacnych perełek. Niektóre krwawe scenki zostały zrealizowane jak najbardziej poprawnie i zdrowo obrzydzają, jak wyciskanie krwi z jelit wciąż żyjącej ofiary, podczas gdy inne swoją sztucznością dokładnie naśladują styl Lewisa - np. paskudny, gumowy rekwizyt imitujący ludzką głowę.

  Smash Cut jest całkiem niezłym hołdem dla "tatusia" amerykańskiego splattera. Film został celowo skierowany do dość wąskiej grupy odbiorców, więc fakt, że nie cieszy się on wielką popularnością czy uznaniem, nie powinien być dla nikogo zaskoczeniem. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że ci, którzy lubią twórczość Herschella Gordona Lewisa z wszystkimi jej niedociągnięciami fabularnymi i warsztatowymi, uznają seans obrazu Demarbre'a za naprawdę rozrywkowy powrót do przeszłości kina gore.

Ocena: 6,5/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

Najczęściej czytane posty