Love Bites (Les morsures de l'aube) (2001)

  Antoine (Guillaume Canet) powołuje się na imię wielkiej szychy miejscowej elity, Jordana (Orazio Massaro), aby dostać się na ekskluzywne przyjęcie w luksusowej rezydencji. Tam jednak zostaje zaciągnięty przed oblicze niejakiego Abrahama von Bulow (Jean-Marie Winling), który - głuchy na zepewnienia mężczyzny, że ten arystokratę zna tylko ze słuchu - oferuje mu pokaźną sumę za odnalezienie błękitnokrwistego ważniaka. Antoine i jego przyjaciel Étienne (Gérard Lanvin) przetrząsają miasto podążając każdym możliwym tropem, aż zdobywane z wielkim trudem informacje zaczynają składać się na obraz natury zagadkowego Jornada - siejącego postrach wśród paryżan "pana nocy".

  Aktor, reżyser i scenarzysta Antoine de Caunes para się głównie telewizją, ale nie boi się dużego ekranu, na którym dotąd zaprezentował cztery pełnometrażowe produkcje. Pomimo tej względnie skromnej liczby, kinowemu dorobkowi francuskiego twórcy z całą pewnością nie można odmówić gatunkowej rozbieżności; na liście znajdziemy bowiem nie tylko dwa filmy biograficzne - jeden o Napoleonie (Monsieur N., 2003), drugi o Michelu Coluccim (Coluche: l'histoire d'un mec, 2008) - lecz także lekką komedyjkę (Do dwóch razy sztuka, 2006) oraz... (werble!) thriller/horror gotycko-wampiryczny doprawiony sowitą dawką czarnego humoru, a mianowicie: powstałe w 2001 roku Love Bites (w oryginale Les morsures de l'aube, czyli "ugryzienia świtu"). Brzmi obiecująco, prawda? Nie dajcie się jednak zwieść pozorom czy ubranej w lateks Asii Argento, która spogląda kusicielsko z międzynarodowego plakatu - szukanie w dziele de Caunes'a solidnych zalet nie dających się policzyć na palcach jednej ręki, o ile ta nie jest po amputacji kciuka, byłoby wyrazem ogromnej wspaniałomyślności, jak również oznaką maniakalnej determinacji.


  Pozostawiający do życzenia scenariusz, napisany przez Laurenta Chalumeau na podstawie powieści Tonina Benacquisty o tym samym tytule, w żadnym wypadku nie jest największym problemem Love Bites. Dialogi bywają durnowate, ale to nieporadna gra aktorska (Canet popisuje się na przemian manieryzmem i śpiączkowatością, a wcielająca się w seksowną wampirzycę Argento od początku do końca tylko tym drugim) sprawia, że po niektórych kwestiach - na przykład pewnym monologu o szmince i jej roli w dawaniu oralnej rozkoszy - ręka sama wędruje do czoła. Fabularna sieć związków przyczynowo-skutkowych jest bardzo grubymi nićmi szyta, co objawia sie przede wszystkim w trakcie napędzanego nieprawdopodobnymi zbiegami okoliczności "śledztwa" głównego bohatera, lecz może dałoby się ten ubytek usprawiedliwić farsową konwencją, gdyby nie wręcz usypiająca anemiczność reżyserskiej ekspresji. Narracja, całkowicie pozbawiona emocjonalnych kulminacji, skutecznie zmienia art house w pospolity bełkot i nawet to, co de Caunes'owi się udało - jak kolorystycznie stonowane ujęcia Paryża nocą, wyuzdana zmysłowość ukazanego na ekranie klubowego życia czy unikanie jednoznaczności jak ognia - nie jest w stanie naprawić strat.

  Mimo że na Love Bites składa się cały wachlarz gatunków, ani jeden z nich nie reprezentuje sobą choćby zadowalającego poziomu. Nonsensowny dowcip ("Trzeba być albinosem, żeby rozmawiać z takim wieprzem jak ty!") nie tworzy dobrej komedii, a lekko gotycki klimat bez krzty makabry na niewiele się zdaje w horrorze, szczególnie że flegmatyczna akcja i formalna lakoniczność tłamszą w zarodku najdelikatniejsze przebłyski napięcia - kluczowego w każdym szanującym się dreszczowcu. Prawdziwą wisienką na tym torcie porażek jednak jest katastrofalnie nieciekawy antagonista; wielki Jordane, persona w pewnych kręgach szanowana, w innych traktowana z podszytą szczerym strachem impertynencją, w widzu wzbudza głównie politowanie. Czy to przez pobieżnie napisaną rolę, czy też prześmiewcze ramy, w jakie na siłę i jak najbardziej celowo wciśnięto postać, dostojny wampir staje się niezrównoważonym psychicznie nieborakiem - niebezpiecznym, owszem, ale koniec końców nietrudnym do okiełznania i, co za tym idzie, wywołującym odczucia, które niebezpiecznie balansują gdzieś na granicy konsternacji, litości i zwykłej antypatii.




  Seans Love Bites do bólu przypomina jazdę kiepsko zaprojektowaną kolejką górską: ciągłe podjazdy i zjazdy są, nie wiadomo tylko, po co komu uniesienia tak łagodne, że praktycznie nieistniejące. Film bez wątpienia intryguje... niestety tylko ze względu na powody, jakie mogły pchnąć twórców do wprowadzenia w życie tak mdłego projektu. Biorąc pod uwagę zarówno wątpliwą jakość dostarczanej przez niego rozrywki, jak i całkowity brak konkretnej treści, na myśl nasuwa się jeden wniosek: za wszystkim stoi prosta potrzeba serca. W tym przypadku - potrzeba zupełnie nieuzasadniona.

Ocena: 3/10


***

Powyższ recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

Najczęściej czytane posty