Minirecenzja: Panic in Year Zero! (1962)

  Harry Baldwin, jego żona Ann oraz dwójka dzieci, Rick i Karen, pewnego poranka wyruszają samochodem na ryby. Po opuszczeniu przedmieść Los Angeles rodzina zauważa nienaturalnie jasny błysk, po którym na horyzoncie pojawia się grzyb atomowy. W Stanach Zjednoczonych wybucha panika, a Baldwinowie robią wszystko, żeby przetrwać kryzys.

  Panic in Year Zero! - film apokaliptyczny reżyserii Raya Millanda (wcielającego się także w rolę Harry'ego Baldwina) - skupia się wyłącznie na społecznych skutkach ataku nuklearnego, całkowicie pomijając takie "drobiazgi" jak choroba popromienna, zagrożenie wojną czy inne reperkusje polityczne, których w bardziej realistycznej wersji wydarzeń raczej zignorować by się nie dało. Monotematyczność fabuły niestety nie wpływa pozytywnie na odbiór obrazu; historia o rodzinie uciekającej przed napaściami złoczyńców, a właściwie zwykłych ludzi zmuszonych do walki o przetrwanie, z perspektywy dzisiejszych czasów (uwzględniwszy również wcale niemałą ilość ciekawszych pozycji kina atomowego, jakie powstały w USA na przestrzeni lat 50. i 60.) ma naiwnie pozytywny wydźwięk, a płynące z niej wnioski są do bólu oklepane. Poczucie niepokoju zaburza też muzyka - zdecydowanie trywialna i nadto wesoła, gryzie się z mrocznymi tonami, w jakich z założenia zapewne film miał pobrzmiewać. Summa summarum, dzieło Millanda nie zestarzało się zbyt dobrze, seans polecam więc jedynie wielkim maniakom gatunku.

Ocena: 6/10


***

Komentarze

Najczęściej czytane posty