Szepczący w ciemności (The Whisperer in Darkness) (2011)

UWAGA! Poniższa recenzja może zawierać spoilery!

  W 2005 na rynku zawitał Zew Cthulhu, wystylizowana na obraz epoki kina niemego adaptacja opowiadania Howarda Phillipsa Lovecrafta o tym samym tytule. Zarówno realizacją, jak i produkcją owego dzieła zajęli się powiązani z organizacją H. P. Lovecraft Historical Society (odpowiedzialną za dystrybucję) debiutanci - scenarzysta Sean Branney i reżyser Andrew Leman. Sześć lat później to Branney zasiadł na krześle reżyserskim i na podstawie napisanego wspólnie z Lemanem scenariusza nakręcił kolejny oparty na Lovecrafcie film - Szepczącego w ciemności. Tym razem to lata 30. zainspirowały twórców i trzeba przyznać, że efekt końcowy ich pracy kojarzy się z takimi kultowymi pozycjami jak Dracula (1931), Frankenstein (1931) czy King Kong (1933) nie tylko pod względem techniki wykonania, lecz także klimatu, typowego dla świeżo wyposażonych w dźwięk produkcji.

  Profesor folkloru i mitologii, Albert Wilmarth, od pewnego czasu koresponduje z Henry'm Akeley'em - farmerem, który utrzymuje, że góry otaczające jego rodzinne strony zamieszkane są przez krabopodobne, pozaziemskie istoty. Wilmarth nie wierzy w słowa mężczyzny, jednak po tym, gdy syn Akeley'a dostarczył mu sugestywne zdjęcia oraz nagranie głosu stworów, decyduje się udać na miejsce w celu wybadania sprawy.


  Lovecraftowska opowieść prezentuje się wyśmienicie w stylistyce lat 30., chociaż jej tematyka odnalazłaby się świetnie także w latach 50. - motyw obcych wśród nas pasuje jak ulał do czasów czerwonej paniki (okres silnego antykomunizmu w USA) - i obraz w sumie nie jest pozbawiony atmosfery paranoi i zaszczucia, często spotykanej w horrorach oraz science fiction tamtej dekady. Najwidoczniej jednak twórcom bardziej kuszące wydały się nieco starsze dzieje "ruchomych obrazków", postanowili więc za wzór obrać wczesne dzieła o potworach. Praca kamery, czasami ciut zbyt dynamiczna, nie zawsze oddaje ducha lat 30., lecz wszystkie pozostałe aspekty zostały dopieszczone jak należy - uderzająco sztuczne dekoracje, toporne efekty spejalne (których zresztą jest jak na lekarstwo), nienaturalne, wypowiadane w specyficznym tonie dialogi i teatralna gra aktorska... Najważniejsze oczywiście są przykuwające do fotela groza oraz silne poczucie napięcia, które stopniowo, konsekwentnie narastają, aż do wybuchu właściwej akcji.

  W drugiej połowie seansu dzieje się zdecydowanie więcej, co jednak niekorzystnie wpływa na klimat. Do momentu, kiedy wyjaśnia się sprawa z szalejącymi po górskich jaskiniach alienami o krabich szczypcach, niepewność oraz uczucie, że w każdej chwili wyjdzie na jaw coś przerażającego, nie pozwalają nam oderwać wzroku od ekranu, ale gdy zagrożenie zostaje ukazane w pełnej krasie, cały urok pryska niczym bańka mydlana. Najbardziej razi drastyczne odejście twórców od formy starego kina poprzez wykorzystanie kreskówkowych efektów komputerowych, na których tandetę nie da się przymknąć oka - przybysze z kosmosu wyglądają po prostu komicznie. Chociaż film przez pierwszą godzinę utrzymuje stuprocentową powagę, im dalej w las, tym bardziej staje się parodią, nie wiadomo do kogo tak zalotnie puszczającą oczko, ponieważ większość widzów - a zwłaszcza zagorzałych wielbicieli twórczości Lovecrafta - takie rozwiązanie prędzej rozczaruje, niż pozytywnie rozbawi.




  Szepczący w ciemności, pomimo swoich wad, jest dość interesującą produkcją, po którą warto sięgnąć chociażby po to, by na własne oczy zobaczyć, jak poradzono sobie z odtworzeniem stylu obrazów lat 30. Jeśli tylko lubicie niskobudżetówki klasy B, podejdziecie do seansu z dystansem, nie nastawiając się na bezgraniczną wierność lovecraftowskiemu klimatowi, i na początku nie dacie się zmylić wydźwiękowi à la rasowy dreszczowiec sci-fi, nie powinniście się zawieść... Za bardzo.

Ocena: 6/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

Najczęściej czytane posty