Mary Shelley (2017)

  1814 rok, Londyn. Nastoletnia córka dwojga uznanych pisarzy - Williama Godwina oraz aktywistki ruchu feministycznego Mary Wollstonecraft - lubi bujać w obłokach. Dziewczyna nigdy nie przepuszcza okazji, aby uciec spod czujnego oka niewyrozumiałej macochy i, zaszywszy się na cmentarzu koło grobu zmarłej przy porodzie matki, zatopić się w przyśpieszającej bicie serca powieści grozy. Jej życie toczy się leniwie wśród nudnawych codziennych prac i nieudanych prób napisania książki, która zmroziłaby krew w żyłach czytelników, aż pewnego dnia nadchodzi zmiana pod postacią przystojnego poety Percy'ego Shelleya. Młodzi od razu znajdują wspólny język, a Mary nie zniechęca nawet fakt, iż jej czarujący adorator ma już żonę i dziecko, para postanawia więc złamać społeczne konwencje zamieszkując razem bez ślubu. Od tej pory wiedzie im się coraz gorzej.

  Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz (1818) jest jednym z najbardziej znaczących tytułów w dziejach literatury. Gdyby nie on, nie wiadomo, w jakim kierunku rozwinąłby się horror - najpierw w formie pisanej, a później też filmowej. Co więcej, autorka tego prekursorskiego dzieła była (i w sumie jest nadal) postacią iście kontrowersyjną, zdecydowanie wyłamującą się z XIX-wiecznego modelu cnotliwej, delikatnej, bezwarunkowo oddanej domowemu ognisku "perfekcyjnej niewiasty", chociażby ze względu na swoje zainteresowanie nauką oraz - w kontekście obyczajów ówczesnych lat - skandaliczną otwartość seksualną. Dlatego też Mary Shelleywyreżyserowana przez Haifę Al-Mansour na podstawie scenariusza Emmy Jensen, wzbudza wielkie nadzieje nie tylko jako przedstawienie genezy powstania znakomitej książki, lecz także historia nadzwyczaj interesującej osobistości, która prześcignęła swoje czasy... Po seansie jednak nie można oprzeć się wrażeniu, że spełnienia tychże nadziei nie było wśród najważniejszych celów twórczyń.


  Najdotkliwszy zawód w równej mierze sprawiają płytkość scenariusza i uproszczony do granic możliwości, odarty niemal z całego swojego potencjalnego polotu zarys charakterologiczny pierwszoplanowej bohaterki. Losy inteligentnej, wykształconej i pełnej pasji kobiety zamknięto w wąskie ramy zwyczajnego melodramatu, co - trzeba przyznać - nie jest całkiem bezzasadne: burzliwy romans z żonatym mężczyzną w końcu jest najpowszechniej znanym faktem z życia osobistego pisarki. Mniej usprawiedlowiona natomiast jest sugestia, że to właśnie pełna gorzkich rozczarowań egzystencja z Shelleyem stała się dla jego partnerki najistotniejszą inspiracją do ułożenia opowieści o przerażającym i zarazem okropnie samotnym potworze. Wątpliwości nie ulega kwestia, czy problematyczny związek natchnął artystkę, gdyż jego rola niewątpliwie nie była bez znaczenia. Ale czynniki tak ważne jak wychowanie w szacunku do słowa pisanego, silna i niewytłumaczalna fascynacja mrokiem (czyli tematami "nieodpowiednimi dla młodego dziewczęcia") oraz trudności, jakim musiała stawiać czoła przedstawicielka płci żeńskiej na początku XIX wieku, zasługiwały na więcej niż zaledwie pobieżne potraktowanie. Tak samo jak postać Mary Wollstonecraft Godwin załugiwała na ekspresję dużo bogatszą, niż mogła zaoferować Elle Fanning w przypadku skryptu napisanego bez większej przenikliwości.

  Abstrahując jednak od nadto trywialnej fabuły, filmem da się rozkoszować, zwłaszcza jeśli niestraszne Wam rasowe romansidło. Obraz raczy widza szarawym chłodem, kiedy rozgrywającym się na ekranie wydarzeniom daleko do beztroski, a bije pokrzepiającym ciepłem, gdy protagoniści - dzieci romantyzmu z krwi i kości - oddają się rozkosznym, acz niekoniecznie akceptowalnym społecznie rozrywkom. Mimo pewnej infantylności motywu miłosnego chemia między Fanning i Douglasem Boothem wystarcza, aby uczuciowe wzloty i upadki pary literatów, na początku swojej znajomości będących właściwie jeszcze dzieciakami, wywoływały empatię, współczucie i łagodny smutek, jednocześnie nie zabijając wątłej wiary w happy end. Ponadto wielbicieli literatury epoki o uśmiech powinno przyprawić ukazanie słynnego spotkania towarzyskiego nad Jeziorem Genewskim, w którym poza Wollstonecraft Godwin i jej oblubieńcem wzięły udział dwie inne wybitne indywidualności: lord Byron - poeta równie oświecony, co wyzywający - oraz John Polidori, czyli człowiek odpowiedzialny za Wampira (1819). Dynamika relacji między tymi postaciami, choć nie odzwierciedla wiernie rzeczywistości, dodaje smaczku leniwej i dość monotonnej akcji.



  Mary Shelley nie jest ani dokładnym dziełem biograficznym (pojawiają się nieścisłości w wątkach niemających wpływu na główną linię fabularną), ani szczegółowym portretem psychologicznym autorki Frankensteina, co zapewne nie zadowoli widzów nastawionych na pogłębienie swojej wiedzy w temacie. Z drugiej strony okoliczności stojące za stworzeniem fenomenalnej powieści zostały zaprezentowane w sposób na tyle nieskomplikowany i ciekawy, żeby przykuć uwagę tych, którzy na co dzień po klasykę sięgają niechętnie. Z tej racji - mimo że edukacyjne założenia produkcji nie zostały uskutecznione najstaranniej jak to było możliwe - film Al-Mansour jest pozycją godną przynajmniej jednorazowego obejrzenia.

Ocena: 6/10

***

Powyższa recenzja znajduje się również na filmweb.pl (link).
Zapraszam do śledzenia mojego profilu na portalu.

Komentarze

  1. Wyjątkowo dobre czyta się Twoje recenzje. Pomimo słabej oceny zaciekawiłaś mnie filmem i z chęcią go obejrzę :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane posty